"Wyjdź ze swojej strefy komfortu. Możesz wzrastać
tylko, jeśli jesteś gotów czuć się dziwnie i niekomfortowo próbując czegoś
zupełnie dla Ciebie nowego."
- Brian Tracy
- Brian Tracy
Korea to kraj w około 30% chrześcijański (nie mylić z
katolicyzmem) niestety, za każdym razem, kiedy chciałam wejść do kościoła okazywało
się, że jest zamknięty na cztery spusty. Naturalną koleją rzeczy skierowałam
się więc w stronę świątyń buddyjskich. W końcu, Bóg jest jeden, a do tego te
świątynie, otwarte są od wschodu do zachodu słońca. Tym właśnie sposobem
tegoroczne Święta Wielkanocne spędziłam w Guryongsa Temple w Parku Narodowym u
podnóża góry Chiaksan.
Nigdy nie wykazywałam większego zainteresowania Buddyzmem,
posiadana przeze mnie wiedza jest raczej o zabarwieniu historycznym niż
duchowym postanowiłam więc skorzystać z programu stworzonego przez Jogye Order
of Korean Buddhism oraz Koreańską Izbę Turystyczną pod wiele mówiącą nazwą
„Templestay”. Pomyślałam, ze to dobry pomysł żeby się trochę wyciszyć i
zrelaksować. Weekend w SPA to jednak lepszy pomysł na relaks i teraz wiem to na
pewno! Gdyby jednak ktoś pragnął odnowy bardziej duchowej niż cielesnej, również i
w Polsce są miejsca, w które można zajrzeć: Pustelnia Złotego Lasu w Rytwianach,
benedyktyński Tyniec czy Stoczek Klasztorny to tylko niektóre z klasztorów
proponujących nieco inną formę relaksu dla strudzonych korporacyjnym wyścigiem
szczurków.
Program „Templestay” podobnie jak te, proponowane przez
polskich zakonników polega na udziale w życiu świątynnym wraz z mnichami.
Koreański Buddyzm ma 1700 letnia tradycję. Mówi się, że świątynie przesiąknięte
są historią oraz mądrością mnichów. Osobiście nie mogę ustosunkować się co do
‘duchowości’ tych miejsc, przyznaję jednak, iż panuje w nich niczym niezmącony
spokój, który bardzo kojąco wpływa na samopoczucie i nastrój a już samo
przebywanie na terenie kompleksu świątynnego jest formą swoistego rodzaju
mimowolnego relaksu.
Dzień w świątyni buddyjskiej zaczyna się o 3 rano. Jeden z
mnichów obchodzi teren świątynny bijąc w drewniany gong, co ma na celu duchowe oczyszczenie świątyni oraz obudzenie jej
mieszkańców do życia. Ja dostałam na szczęście taryfę ulgową i nie musiałam
wstawać o 3.00, słyszałam jednak całą ceremonię z mojej sypialni. O spaniu jednak mowy nie było,
ponieważ już o 4.00 rano odbywają się pierwsze modły, a ściślej mówiąc
śpiewanie mantry, której dźwięk rozchodzi się po całym kompleksie świątynnym a obecność
gór potęguje tylko jej moc.
Wstałam około 6.00 rano, w samą porę na śniadanie. Jedzenie
świątynne jest dość monotonne i składa się zazwyczaj z ryżu, glonów, owoców,
grzybów i orzechów, czyli wszystkiego tego, co udostępniane jest przez naturę w
okolicy świątyni.
Po śniadaniu, mnisi mają chwilę dla siebie. Można z nimi
porozmawiać, medytować, ćwiczyć jogę, sztuki walki, zrobić kwiaty lotosu z
papieru czy po prostu pójść na spacer. Bariera językowa jest tu zupełnie
nieistotna. Od 9.00 do 11.00 kolejne modły i składanie ofiar z ryżu i owoców na
głównym ołtarzu. W południe serwowany
jest lunch, który notabene niewiele różni się od śniadania.
Po lunchu, mnisi znów mają odrobinę wolnego czasu. Część z
nich medytuje, część bawi się z psem, część czyta gazetę albo przegląda strony
internetowe. Znajomy mnich (którego co tydzień uczę mowy Shakespeare’a) miał
ochotę pograć w Monopol, z tą tylko różnicą, że zamiast domków były świątynie z
pagodami a zamiast pionków postacie Buddy ;-) Po wygranej partyjce Seung-won pokazał
mi tradycyjny, koreański sposób parzenia herbaty. Miałam wrażenie, że pragnął
kontaktu ze światem zewnętrznym (czyli w tym wypadku ze mną) nie mniej niż ja,
kontaktu z jego, zamkniętym za murami świątynnymi, trochę mistycznym miejscem,
które zgodnie z legendą zamieszkane było przez dziewięć smoków, zanim powstała
tam świątynia. Pomyśleć tylko, że nasza Polska posiadała w historii tylko
jednego smoka i to podstępnie zamordowanego przy użyciu jagnięciny. Pewnie w
dzisiejszych czasach Dratewka oskarżony by został o związki z islamskim
terroryzmem poprzez luźne powiązanie z jagnięciną…. ;dzisiejszy świat jest jednym
wielkim, globalnym konfliktem. Dla mnichów z Guryoungsa Temple nie ma natomiast
zupełnie znaczenia wyznanie osób odwiedzających świątynię, ateizm tez jest
szeroko akceptowany i żadnego mnicha nie dziwi, ze można wierzyć tylko w swoje
możliwości a nie nadrzędna siłę sprawczą, to ożywcze doświadczenie poprzebywać
w takiej bezwarunkowo akceptującej rzeczywistość atmosferze.
Wieczór w górskich świątyniach przychodzi wcześniej niż w reszcie
świata. Kolacja podawana jest o 17.00, później już tylko modlitwa w głównej świątyni.
Dzień kończy się o 21.00, kiedy to wszyscy kładą się spać.
W moim przypadku pobyt w świątyni Gurryongsa nie doprowadził
do przemiany duchowej, zresztą nie takie było moje założenie, kiedy
przekraczałam progi świątynne. Pobyt w tym miejscu dał mi szansę odskoczni,
skupienia się na sobie i nakreślenia planu działania na najbliższy rok. Chyba
niezłe (a przynajmniej satysfakcjonujące) osiągniecie jak na pobyt w miejscu,
które zupełnie do mnie nie pasuje i w którym nie raz nadwyrężona została strefa
mojego komfortu psychicznego ;-)