środa, 26 lutego 2014

Soju, Seul i odpowiedź na pytanie: Ile to jest 10 razy 100 gram?

Na pierwszym planie kwiat rumianku, a reszta? Czarna magia.

Kolejny weekend, czyli kolejna pobudka skoro świt i wycieczka w nieznane.
Była już mowa o ekspedycji na targowiska Seulu i powodach, dla których post zakończył się jak zwykle, czyli o jedzeniu.
Tym razem pogoda i humory dopisały, a że przy okazji świętowaliśmy małą, rodzinną uroczystość(w sobotę wypadał 22 lutego), nastroje były tym bardziej szampańskie.
Po zwyczajowym już gorącym śniadanku przed wejściem do seulskiego metra, a mamy na razie dwie ulubione ludyczne jadłodajnie-jedną jeszcze w budynku dworca autobusowego, w której serwują np. tteokkboki; i drugą, też po drodze, gdzie dla odmiany można się pożywić ryżanką(wie ktoś, jak nazwać inaczej owsiankę z ryżu? Podpowiedzi mile widziane) z dodatkami typu kimchi, czyli  koreańska kiszona kapusta, czy też podduszone mięso słuchotka, znanego szerzej jako abalone, czyli jadalny ślimak morski. Z muszli którego pozyskuje się wysokiej jakości macicę perłową.Ale to już po tym, jak mieszkaniec muszli skończy na talerzu.
Abalone były kiedyś pozyskiwane wyłącznie w ich naturalnym środowisku, nurkowały przeważnie kobiety.
Zdjęcie pożyczone stąd.

Obecnie są one hodowane na morskich farmach, więc straciły już  swój nimb luksusu i osiągalne są dla przeciętnego zjadacza eee..., ryżu oczywiście.
Kilka stacji metra później wychodzi się wprost na feerię barw, kakofonię zachwalających swoje towary przekupek, przetykaną  dźwiękiem dzwonka,  zamocowanego na wózku, z którego można kupić gorące napoje i akcentowaną popiskiwaniem klaksonów przepychających się między ludźmi trójkołowców i skuterów, dowożących świeże towary. Zapachy owoców mieszają się tu z aromatem suszonej ryby i fermentowanej kałamarnicy. O zawrót głowy nietrudno.
Suszone anchovies, krewetki i co tylko.
Jeszcze nie wiemy, co z tego można by przyrządzić.   


















Dalej rozłożył się specjalista medycyny naturalnej, z nalewką z żeń-szenia i żmii:
Viagra po koreańsku.
Wywar ze skolopendr, przeznaczenie nieznane.



















Tuż obok skład opału, czyli kora i pocięte w plastry drzewo, dla nas wygląda jak świetna podpałka do grilla, a w rzeczywistości to ingrediencje do przyrządzania naparów i do gotowania.
Weźmisz czarno kure, dodasz suszonych żabek...














Z ciekawostek wpadł nam jeszcze w oko przedziwny owoc(?), natychmiast ochrzczony "krwawym ogórkiem"
i tutejsza odmiana miechunki, ale chyba deserów się nią nie dekoruje.
Czyż nie śliczny?
Nasi koreańscy znajomi też nie wiedzą, co to jest.




















Jak wiadomo, nie samym zwiedzaniem człowiek żyje, więc po zobaczeniu na straganie sztucznych potraw, które wystawiane są potem często jako wzorce w lokalnych jadłodajniach, udaliśmy się do dzielnicy rosyjskiej.
Tak, dobrze widzicie, to na środku to Azjata-kaleka, czyli tatar z jednym jajem.
Dlaczego do rosyjskiej, ktoś z Was zapyta? Primo, polskiej nie znaleźliśmy, po drugie primo po dwóch miesiącach poza krajem nawet najbardziej zagorzały zwolennik próbowania nowych smaków ma prawo zatęsknić za czymś swojskim.
Knajpka była uzbecka, czyli zamiast chleba serwowano lepioszkę, o której  świetnie piszą na tym blogu Marta i Bartek, ale już za to śledź i zimna wódka jak najbardziej słowiańskie.
 Rosyjska селедка, czyli solony śledź, serwowany jest zwykle z ugotowanymi ziemniakami i surową cebulą, nasz miał jako bonus rybi mlecz! Nie, nie kozłek lekarski-mlecz, czyli śledziowy delikates dla wyrafinowanego/chamskiego(niepotrzebne skreślić) podniebienia.
Do tego świetny barszcz, na modłę, która u nas w kraju nazywa się barszczem ukraińskim, czyli gotowanym na wołowinie, z ziemniakami i kapustą, podawanym z kleksem śmietany, potem gołąbki, jedne w kapuście, drugie w zielonej papryce i na koniec barani szaszłyk, a jak!
Apetyt i tęsknota za smakami dzieciństwa zaspokojone, czas na rozwiązanie zagadki z tytułu:

1.Soju, to koreański napój wyskokowy, wyrabiany m.in ze słodkich ziemniaków, o mocy 20% zawartości alkoholu, smakuje jak...., jak rozwodniona wódka, do grilla może i dobry, do śledzia się nie nadaje.
 
2. 10 razy po 100 gram, to oczywiście kilogram! Wszystkich, którzy odpowiedzieli, że jest to litr zapewniam, że to cały świat jest w błędzie, a to my, Słowianie mamy rację!

                                                              Tatar po koreańsku.
Na porcję dla dwóch osób potrzebne będą:
-30 dag świeżej polędwicy wołowej
-2 łyżki sosu sojowego
-1 łyżka cukru
-1 łyżeczka zmiażdżonego czosnku
-2 łyżki oleju sezamowego
-1 łyżka zmielonych prażonych ziaren sezamu
-1 żółtko kurze(jeżeli na półmisku), 2 żółtka przepiórcze(jeżeli porcje będą indywidualne)
-1 łyżka prażonych orzeszków piniowych, posiekanych.

Mięso wkładamy na godzinę do zamrażarki, łatwiej je będzie posiekać. Ostrym nożem kroimy na 1cm plastry, które z kolei kroimy w cienkie słupki. 
Łączymy ze sobą pozostałe składniki, oprócz orzeszków piniowych i żółtek i mieszamy je delikatnie z posiekanym mięsem.
Podajemy na liściu czerwonej karbowanej sałaty, udekorowane żółtkiem i posypane orzeszkami piniowymi.

                                                                          Smacznego!

czwartek, 20 lutego 2014

Gangneung, czyli "Kołobrzeg" pod pierzynką



W Wonju zima się kończy ( a mieszkamy na przedgórzu), resztki śniegu leżą tu i tam, a nad morzem, na południowym wybrzeżu dwa metry śniegu! Pogoda jak widać nie tylko w Europie płata figle ;-)
Ostatni weekend spędziliśmy nad morzem w Gangneung na wschodnim wybrzeżu. Piękna pogoda, słonko świeciło, leżało co najmniej metr śniegu na plaży, fale szumiały a do tego zbieraliśmy muszelki; tak jak nad Bałtykiem ;-)
Gangneung to tutejszy Kołobrzeg, tyle, że zamiast dorsza można zjeść kraba królewskiego (king krab), ośmiornice czy  ojingeo sundae, czyli odpowiednik kaszanki zrobionej tutaj z owoców morza, gdzie, jako osłonka zastosowana jest tuba kałamarnicy. My zdecydowaliśmy się na maeun tang, czyli tutejsza zupę rybną, serwowaną z mnóstwem przystawek min. z glonów morskich, słodkich ziemniaków, kimchi czy sałatki Waldorf Astoria ;-)
Krabik jak malowany!
Kto zgadnie, co to za zielsko pływa w zupie?





Gangneung ma tez kilka pięknych, starych kompleksów pałacowych, które maja po 300-400 lat. W większości są one odrestaurowane i pięknie wyglądają szczególnie pokryte śniegiem, na tle błękitnego nieba.
My, po zjedzeniu obfitego, jak na powyższym zdjęciu widać obiadu, odwiedziliśmy rezydencję Seongyojang i pawilon Gyeongpoho położony nad brzegiem jeziora o tej samej nazwie (jezioro pokryte było taflą lodu, wiec wrócimy tam jeszcze w lecie, na jeziorze zrobione są wysepki z małymi domkami zbudowanymi w tradycyjnym stylu, w zieleni musi to pięknie wyglądać).
Rezydencja Seongyojang zbudowana została w 1709 roku i zamieszkiwana jest od tamtej pory przez potomków księcia Hyoryeong Daegun.  W ostatnich latach dzięki zaangażowaniu Ministerstwa Kultury w rezydencji organizowane są pokazy tradycyjnych ceremonii, warsztaty kulinarne, pawilony zaadoptowane zostały także pod konferencje i pokoje gościnne. Wszystko utrzymane jest w tradycyjnym stylu; do renowacji użyto naturalnych materiałów zgodnych z oryginalnymi. Rezydencja służy nie tylko celom edukacyjnym, są tam kręcone filmy i seriale telewizyjne. Koreańczycy kochają wręcz produkcje kostiumowe, a tutejsze opery mydlane są materiałem eksportowym i świetnie się sprzedają nie tylko na rynku azjatyckim.




Anomalii pogodowych na wschodnim wybrzeżu ciąg dalszy-tym razem bez fotografii, bo nie dotarliśmy na miejsce, ale w wiadomościach pokazano, jak pod naporem śniegu zawalił się dach budynku w Gyeongju, tym samym, gdzie 2 tygodnie temu podczas naszej wizyty świeciło piękne słonko.
W budynku zginęli studenci, zebrani tam na inauguracji semestru.

Link do wiadomości na ten temat w języku angielskim-tutaj.









wtorek, 18 lutego 2014

Marynowany czosnek, czyli jak można zjeśc bezkarnie całą główkę i przeżyć.

Jadalne złoto, nektar i ambrozja w jednym.
Koreański piklowany czosnek, manul jangatchi, czyli przystawka i dodatek do dań w jednej postaci to czysta poezja.
Pierwszy raz spotkałem się z tym wynalazkiem w St.Petersburgu, kupowało się to na targu z beczki, jak u nas kapustę czy ogórki. Młody czosnek marynowany był w całości, niektórzy sprzedawcy odcinali wierzch główki, niektórzy nie. Pamiętam, iż na pytanie, skąd w rosyjskiej kuchni ten przepis, starsi ludzie wskazywali właśnie na Koreę, jako kraj pochodzenia przysmaku, który przywędrował z półwyspu na kontynent razem z migrującymi z różnych powodów ludźmi.


Aktualnie nieco trudniej o młody czosnek, użyłem więc obranych, całych ząbków.
Ilości tego warzywa, jakie pochłaniają Koreańczycy pod różnymi postaciami nie powstydziliby się Bułgarzy i Izraelici razem wzięci, kupić go można w postaci już obranej na targu lub u starszych pań sprzedających na rogu ulicy z gazety rozłożonej na chodniku.

Ponieważ nie uśmiechało mi się obierać dwustu(policzyłem przy odcinaniu końcówek, ząbków w słoiku jest 197) ząbków czosnku, skorzystałem z oferty starszej pani na rogu. Z dumą pokazałem na siebie, na dwulitrowy słoik, który nabyłem przed chwilą i na czosnek, który kupiłem u niej , wymówiłem magiczne manul jangatchi i jeszcze raz pokazałem na siebie. Pani z uśmiechem pokiwała głową, że rozumie i pochwala moją decyzję o własnoręcznym marynowaniu produktu.

Przepisów w sieci znalazłem mnóstwo, składniki były podobne, tylko sposoby przygotowania nieco różne. Część ludzi zarzeka się, że czosnek należy najpierw zalać na kilka dni octem, potem ocet ten zlać, a ząbki czosnku zalać sosem sojowym i rozpuszczonym w nim cukrem.
Część przepisodawców twierdzi, że można te składniki połączyć ze sobą i taką miksturą zalać czosnek i odstawić na kilka tygodni.
Korzystałem z doświadczeń stąd i stąd. Od siebie dodałem tylko trochę liścia laurowego, ziaren kolendry i pieprzu, wiadomo powszechnie, iż w marynatach przyprawy te zaszkodzić nie mogą.
Teraz tylko odstawić słoik w ciemne miejsce i uzbroić się w cierpliwość, w międzyczasie pogryzając czosnek kupny. Po takim potraktowaniu surowego czosnku, traci on całą swą palącą moc, bez utraty smaku czy zapachu, to zdaje się zasługa octu. Nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby zjeść główki surowego czosnku na jedno posiedzenie, a z marynowanym ta sztuczka się udaje za każdym razem.
Produkt finalny będzie wyglądać mniej więcej tak:


Na dwulitrowy słoik potrzebne będzie około 200 ząbków czosnku. Słoik ma być wypełniony czosnkiem do 4/5 wysokości. Jeżeli będziecie używać młodego czosnku, w całości, powinno się zmieścić jakieś 8-10 główek. Zalewamy czosnek w słoju wodą, do wysokości 2/3 czosnku.
Wodę zlewamy i mierzymy jej objętość, to będzie nasz wskaźnik ile potrzebujemy sosu sojowego jasnego. Proporcje są następujące: 3 części sosu sojowego, 1 część octu(ryżowy, winny, spirytusowy, byle był jasny, bo już na przykład ocet winny czerwony zabarwi nam nasz czosnek) i 1 część cukru.
W moim przypadku były to więc szklanka sosu sojowego, 1/3 szklanki octu ryżowego i 1/3 szklanki brązowego cukru.
Jak wspomniałem, dodałem od siebie trochę typowych przypraw do marynaty.
Miksturę zagotować, potrzymać na małym ogniu przez 5 minut i zostawić do ostygnięcia.
Zalać czosnek w słoiku, zakręcić i odstawić na 2-3 tygodni w temperaturze pokojowej.
Po otwarciu przechowywać w lodówce. Można też docisnąć czosnek w słoiku dopasowanym talerzykiem i obciążyć go np.słoikiem z wodą czy też kamieniem, podobnie jak przy kiszeniu kapusty.
Świetny dodatek do kanapek, jeszcze lepsza zakąska do wódki, rewelacyjny do potraw z grilla.

                                                                      Smacznego!

sobota, 15 lutego 2014

Głodna Litwa, pardon, Korea - a sprawa polska.

Wiadomo, człowiek nie wielbłąd.., zaraz, to nie o piciu miało być. Dziś o Polakach gotujących dla Koreańczyków. Skojarzenie z Litwą tylko dlatego, że rzucili się ci Koreańczycy na jadło jak niegdyś plemiona litewskie na rogaciznę na ziemiach Polan przed zimą.
Wczoraj wieczorem miałem przyjemność dostarczyć własnoręcznie przygotowany posiłek do pracy Małżonki. Podjęliśmy wyzwanie, jako że jej współpracownikom w głowach się nie mieściło, że białe człowieki nie dość, że nie tylko lubią koreańską kuchnię, ale też sami nie stronią od przygotowywania lokalnych potraw.
Z drugiej strony trudno im się dziwić, do tej pory mieli do czynienia przeważnie z Amerykanami, którzy tęsknili za nieco mniej wyrafinowaną, a za to bardziej przetworzoną żywnością.

Czasu było niewiele, bo decyzję o przyjątku(pokazało się ze 12 osób, z dyrektorem i jego zastępczynią włącznie, więc może impreza zasługuje jednak na pełnoprawne miano przyjęcia?)
podjęliśmy dzień wcześniej. Szybki wypad na lokalny bazar po wołowinę, kiszony czosnek i warzywa, reszta składników w domu.
Koreańska wołowina przypomina japońską wołowinę Wagyu z okolic Kobe, czyli jest taka marmurkowa, z żyłkami tłuszczu, świetna do przyrządzania na ruszcie. Nie jest za to tak koszmarnie droga, choć tania jak na lokalne warunki też nie jest. Wielu ludzi tutaj woli jednak zapłacić wyższą cenę za mięso dobrej jakości.
Zdjęcie pożyczone stąd.
Pocięta w wąskie paseczki marynowała się w sosie sojowym, czosnku i zielonej cebulce całą noc.
Tuż przed wyjściem z domu została podsmażona na oleju sezamowym i zapakowana w styropianowe pudło, żeby donieść ją jak najcieplejszą-udało się, nie trzeba było podgrzewać w mikrofalówce.
Jako że koreańskie BBQ obfituje w zieleninę i dodatki, było więc kilka rodzajów sałat do zawijania, własnej roboty sos ssamjang, o którym pisałem w poście o paście doenjang, pokrojone w duże słupki surowa marchew i ogórek, które goście potem maczali właśnie we wspomnianym sosie, pokrojony surowy czosnek i ząbki czosnku kiszonego, maneul jangajji, ugotowany ryż i napoje.
Jako dodatek przyciągający uwagę występowała Małżonki wariacja na temat samgakkimbap, czyli ryżowych pakiecików zawijanych w suszone wodorosty gim(japońskie nori, angielskie laver), znane wszystkim miłośnikom sushi. Nasze kulki z ryżu(patrz zdjęcie na początku posta) zostały podzielone na dwie części, jedna z nich została obtoczona w ziarnach prażonego sezamu, druga zaś w drobno posiekanych wodorostach. Resztę zestawu uzupełniały jednorazowe pałeczki i talerzyki.

Zanim wszystko zostało zjedzone, udało mi się zrobić jedno zdjęcie.. Nie najlepszej jakości, bo z telefonu. Kolejnych już nie zdążyłem zrobić, nie chwaląc się-smakowało wszystkim.
Dobrze, że miałem dokładkę.
Nieśmiało przebąkiwali coś o następnym razie.
Na koniec szybki przepis na kuleczki ryżowe, jako przekąskę do maczania w sosie sojowym, lub jako alternatywny sposób podania ryżu do posiłku.







Potrzebny będzie ryż do sushi(krótko-ziarnisty, klejący) może też być ryż do risotto, czyli Arborio, choć ma trochę więcej skrobi. Gotujemy go według przepisu na opakowaniu i studzimy. 

Mieszamy z ulubionymi dodatkami smakowymi, ziołami, drobno posiekanym czosnkiem czy papryką, co nam przyjdzie do głowy, przyprawiamy solą i pieprzem do smaku.

Mocząc dłonie w misce z wodą, aby ryż się nie kleił do rąk, formujemy kulki wielkości orzecha włoskiego. Część z nich obtaczamy w ziarnach sezamu, uprażonego na suchej patelni, część zaś w posiekanych(można też połamać w rękach, ale efekt jest mniejszy) glonach nori.

Podajemy z sosem sojowym i ze słodkim sosem chili do maczania.

                                                                   Smacznego!

środa, 12 lutego 2014

Hanji, koreański papier z tysiącletnią tradycją.

Koreańskie przysłowie mówi, że papier przetrwa tysiąc lat, a tkanina, taka jak jedwab czy len, przetrwa lat pięćset.
Takie też motto kieruje pracami muzeum papieru w Wonju.
Tutejszy papier wyrabia się z kory krzewu należącego do rodziny Morwowatych, znanej pod nazwą brusonecja chińska. Pozostańmy przy łatwiej wymawialnej nazwie zwyczajowej, morwa papierowa.

Proces produkcji jest skomplikowany, powolny i wymagający dużego nakładu pracy. Przedstawimy go tutaj na zdjęciach z muzeum papieru hanji w Wonju. Figurki są również wykonane z papieru.
Roczne pędy rośliny ścinane są po pierwszych przymrozkach i poddawane parowaniu, żeby je zmiękczyć.
Następnie zdziera się korę i oddziela z niej wierzchnią warstwę, a uzyskane włókna namacza się w wodzie.
Kolejnym etapem jest gotowanie w wielkim kotle i zanurzenie w roztworze sody kaustycznej w celu usunięcia zanieczyszczeń. Dawniej zamiast sody wykorzystywano popiół ze słomy gryczanej i ryżowej.
Po odciśnięciu wody włókna są rozbijane na kamieniu i mieszane z wodą i naturalnym klejem, uzyskiwanym z kłącza pewnego gatunku hibiskusa.
Następnie za pomocą bambusowego sita, poruszanego w zawiesinie włókien w wodzie, tworzy się arkusze papieru, które ułożone w stosiki dociska się kamieniami, żeby usunąć nadmiar wody.
Pojedyncze arkusze suszy się, kiedyś na sznurze na słońcu, lub przymocowane do wyeksponowanej na promienie słoneczne ściany,
dziś częściej na podgrzewanych płytach ze stali nierdzewnej. Ostatnim etapem jest ubicie włókien w papierze, przez co staje się on gładszy i trwalszy.

Tak uzyskany papier na mnóstwo zastosowań. Oczywiście pierwsze na myśl przychodzą sztuka kaligrafii i książki, ale hanji wykorzystywany jest również jako okleina ścian i otworów okiennych w domach, gdzie wykorzystuje się fakt, że papier"oddycha", do regulacji temperatury i wilgotności w pomieszczeniach.


Robi się też z niego pościel, naczynia i meble oraz całą masę galanterii, jak krawaty czy portfele.


Muzeum papieru to wbrew pozorom fascynujące miejsce, spędziliśmy tam prawie dwie godziny.
Na miejscu można spróbować swoich umiejętności w tworzeniu czy ozdabianiu przedmiotów z papieru, które potem możemy zabrać ze sobą, jest też sklepik oferujący gotowe wyroby.

To niesamowite wrażenie mieć do czynienia ze starożytną technologią, która dzięki wysiłkom współczesnych ludzi nie została zapomniana i wykorzystywana jest do dziś.

Wstęp do muzeum bezpłatny, dla znużonych zwiedzaniem jest herbaciarnia i niezły sernik, budynek w otoczeniu pięknej zieleni(tak się domyślamy i sprawdzimy na wiosnę, bo aktualnie wszystko pokryte białym puchem).





poniedziałek, 10 lutego 2014

Odeng, czyli krótki wypad do Seulu

Weekendy to świetna rzecz, szczególnie gdy wiemy, że przed nami mnóstwo wrażeń, zapachów, smaków.
Nawet jeśli wiąże się to z pobudką o szóstej rano, bo szkoda dnia.
Uzbrojeni w przewodnik, jedziemy do Seulu, tym razem obejść tutejsze targowiska i bazary.
Autobusy z Wonju do Seulu odjeżdżają co 10 minut, wszystkie pełne. Dopiero przy zakupie biletu w kasie dowiadujemy się, o której odjedziemy, bo często zdarza się, że miejsca na najbliższy są już wyprzedane. W sprzyjających warunkach na drodze, gdy natężenie ruchu jest średnie, przejazd do centrum Seulu zajmuje jakieś półtorej godziny.
Tuż przed odjazdem kierowca kłania się pasażerom, oznajmia że ma zaszczyt nas dzisiaj wieźć do celu. Potem tę samą formułkę, tym razem już po angielsku, serwuje nam autobusowa szczekaczka, czyli megafon.
Potem ogrzewanie na maksimum, w pięć minut robi się w autobusie sauna i tak już jest do samego końca podróży. O dziwo mało kto zdejmuje kurtkę czy płaszcz, widać lubią ciepełko.

Po dotarciu do celu czas na małe "conieco". Uliczni sprzedawcy jedzonka na całym świecie są najlepszym źródłem zarówno kalorii, jak i sposobem na poznanie kolorytu danego kraju.
Świetne foto by Małżonka.
Na pierwszym planie tteokbokki, czyli pikantne ryżowe kluseczki, o których pisałem tutaj.
Z tyłu natomiast widać parujący bemar(podgrzewacz utrzymujący stała temperaturę w naczyniu z potrawą, które zwykle zanurzone jest w gorącej wodzie), pełen smakołyków na patyku.
Odeng, czyli ryba na patyku.
 Myślę, iż bez kozery można stwierdzić, że zarówno tteokbokki jak i odeng, zwany też eomuk to jedzonko minimum dla 50 mln ludzi,czyli całej tutejszej populacji. Kupić je można wszędzie, na każdym rogu i możemy być pewni, że za rogiem też będą.
Tanie, pożywne i smaczne. Naleśniki pomarszczone na patykach to nic innego jak rozdrobnione mięso z białych ryb, wymieszane z jakimś źródłem lepiszcza typu mąka czy skrobia oraz z przyprawami. W podobnym procesie powstają paluszki krabowe, czyli coś, co zna pewnie większość z Was.
Przemiła pani na zdjęciu gotuje je potem w wywarze, którego podstawą mogą być suszone rybki i kawałek glona(listownicy), wbrew pozorom składniki te nie "trącą rybą i starym kutrem", a dodają bulionowi smaku i wyrazistości, coś jak kostka bulionowa. Widywałem też pływające kawałki tutejszej rzodkwi, drobniutko posiekanego pora czy zieloną cebulkę.
Każdy sprzedawca ma swój, nieco różniący się od sąsiada przepis.
Podchodzi się do takiego stoiska i po przywitaniu, bez zbędnych ceregieli zaczyna pałaszować. Dostajemy mała miseczkę na sos sojowy do maczania oraz kubek wywaru, w którym gotują się smakołyki. Po stokroć wolę stanąć na ulicy i rozgrzać się kubkiem takiego bulionu, niż siedzieć w jakiejś kawiarni.
Na koniec sprzedawca podlicza ilość pustych patyków, podaje cenę, płacimy i dalej w drogę.

Dzisiejszy wpis miał być o targowiskach... Tych, którzy mnie nie znają muszę lojalnie uprzedzić, iż po pierwsze primo- moim niedoścignionym wzorem jest mistrzyni dygresji, pani Joanna Chmielewska(niech jej ziemia lekką będzie), a po drugie primo jak zacznę mówić o jedzonku, to mogę tak godzinami.
O seulskich bazarach będzie więc innym razem, a na koniec szybki przepis na tteokbokki.

1 litr wody, kilka suszonych anchovies, 10 cm suszonej listownicy(kelp) na wywar.
Zagotować razem, zmniejszyć płomień, gotować 10 minut, wyłączyć gaz, odstawić na 10 minut.

600g ryżowych klusek namoczyć w wodzie na 5 minut. Kluski są pokryte cienką warstwą tłuszczu, żeby nie przywierały do siebie, jeżeli chcemy usunąć tłuszcz, wystarczy je blanszować przez 30 sekund.

W płaskim rondlu wymieszać bulion z 4-5 łyżkami stołowymi pasty gochujang i 3 łyżkami cukru. Dodać ryżowe kluski i ze dwie garście pokrojonej w kwadraty białej kapusty.
Zagotować, zmniejszyć płomień i dusić, aż kapusta zmięknie, a sos  zgęstnieje.

Dodać drobno posiekany czosnek i dusić jeszcze 10 minut. Posypać świeżo zmielonym pieprzem i prażonymi ziarnami sezamu, udekorować pokrojonym w cienkie, ukośne plastry porem.

Przepis pożyczony stąd.

                                                                    Smacznego!

piątek, 7 lutego 2014

Sierściuchy w podróży

Jak powszechnie wiadomo, relacje człowieko-futrzane są następujące: pies ma swojego pana, natomiast kot ma służących. Nie inaczej też wygląda ta sprawa u nas, musieliśmy więc zadbać o to, żeby nasi milusińscy przyjechali razem z nami do Korei.
Ogromna w tym zasługa Małżonki, która sprawdziła kilkakrotnie i w różnych źródłach, jakie dokumenty i szczepienia są wymagane, jak wygląda transport zwierząt domowych w różnych liniach lotniczych etc.
Jako że lecieliśmy z Irlandii, nasze koty posiadały irlandzkie paszporty(tak, tak, ze zdjęciem), zostały też zaczipowane.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Irlandia jest na liście krajów wolnych od wścieklizny, więc nie było potrzeby poddawania zwierzaków kwarantannie po przylocie.
Zanim kupiliśmy bilet na samolot dla ludzi, sprawdziliśmy warunki przewozu zwierząt.
Istnieją dwie możliwości: albo przewozimy zwierzaki w kabinie, jako bagaż podręczny, albo w specjalnej klatce, aprobowanej przez Międzynarodowe Zrzeszenie Przewoźników Powietrznych(IATA) w luku bagażowym, w klimatyzowanej jego części.
Przewóz w kabinie jest limitowany rozmiarami kontenera(koszyka, torby) w którym podróżuje zwierzak oraz jego masą. Większość linii lotniczych zezwala na transport w charakterze bagażu podręcznego, jeżeli wymiary nie przekraczają 55 cm x 40 cm x 23 cm.Tutaj szczegóły.

Upewnijcie się, że zwierzęta lecą tym samym samolotem, co Wy! Na przykład linie Emirates wysyłają je samolotem do przewozu ładunków i może to oznaczać, że przylecą one na miejsce przeznaczenia dzień lub dwa później niż Wy-nie najlepsze rozwiązanie w sytuacji, gdy mieszkacie daleko od lotniska.
Ze względu na jakość obsługi zdecydowaliśmy się na Lufthansę. Ponieważ nie było możliwości zabrania dwóch kotów do kabiny, podróżowały więc tak:


Hilton, choć firanki szkockie.

Nie wiem, jak dalibyśmy sobie radę bez magicznego środka Feliway. Koty znaczą teren feromonami, ocierając się o krawędzie mebli czy domu pyszczkiem i w ten sposób oznaczając teren jako swój i bezpieczny. Zapach ten jest niewyczuwalny dla ludzi(nie mylić ze znaczeniem terenu w inny, mniej wyrafinowany sposób, ten na pewno wyczujemy). Feliway jest syntetycznym odpowiednikiem tej substancji, występuje w postaci naturalnego aerozolu i dyfuzora do gniazdka elektrycznego.
W przypadku naszych kotów sprawdził się rewelacyjnie. Starsza Sara jest "nic-mnie-nie-zdziwi" typem kota, natomiast młodszy Saszka zwykle ucieka przed poruszonymi przez wiatr liśćmi.
Dzięki temu, że klatka postała kilka dni w domu przed wylotem oraz faktowi, że kocyki zostały spryskane Feliway przed podróżą, oba zniosły 27-mio godzinną podróż z domu w Irlandii do domu w Korei nad wyraz dobrze.
Wtyczka z dyfuzorem świetnie się sprawdziła w aklimatyzacji w nowym miejscu.
Zeeero stresu.
Klatkę na podróż należy wyposażyć w poidełko, zapewnić albo podróżną, mała kuwetę, albo maty pochłaniające dla zwierząt. Dołączyć też można swoją karmę, żeby mieć pewność, że dostaną to, co lubią lub też to, co  jeść powinny, jeżeli mają specjalne wymagania dietetyczne.

Syntetyczne kocie feromony do nabycia u weterynarza lub w internecie.

Jeżeli macie jakieś pytania odnośnie podróżowania ze zwierzakami, zapraszam do komentarzy, postaram się odpowiedzieć lub pomóc znaleźć odpowiedź na nurtujące Was zagadnienia.




Gyeongju, część 2

Relacji z weekendowego wyjazdu ciąg dalszy.

Grota uśmiechniętego Buddy, czuwającego od ponad millenium.

Od wejścia na teren kompleksu do samej groty prowadzi bita, utwardzona droga po zboczu góry, umajona z okazji Nowego Roku na całej długości lampionami, .
Podobne świątynie w skalnych jaskiniach są w Indiach, Afganistanie czy w Chinach. Jest jednak znacząca różnica pomiędzy grotą Seokguram a jej podobnymi w innych krajach-zwykle tworzono takie miejsca wykuwając w ścianie skalnej jaskinię. W Korei ze względu na warunki geologiczne, gdzie większość skał to granity, grota została stworzona z dopasowanych głazów, pokrytych później warstwą gruntu.

Wewnątrz groty nie wolno robić zdjęć, więc pokrótce opiszę, jak wygląda:

Pierwszym pomieszczeniem jest przedsionek, w którym odprawiano buddyjskie obrzędy i gdzie można podziwiać kunszt starożytnych kamieniarzy, którzy w tak twardej skale wyrzeźbili postacie z takimi detalami. Na ośmiu ścianach wyrzeźbionych zostało osiem bóstw strzegących wejścia.
Przejścia do korytarza strzeże dwóch wojowników, których umięśnione torsy symbolizują odwagę, a buddyjskie mandorle, czyli odpowiedniki aureoli symbolizują mądrość i siłę. Pierwszy ze strażników ma usta otwarte w wojennym okrzyku, drugi oddycha przez zamknięte usta w przygotowaniu do bitwy. Pozycje, w jakich zostali wyrzeźbieni obaj wojownicy są takie same, jak podstawowe figury tradycyjnej sztuki walki Taekkyeon.
Po przejściu korytarzem znajdziemy się w zaokrąglonej półkuli samej groty, gdzie na środku siedzi ogromny Budda, otoczony reliefami na ścianach. Całość odgrodzona jest od zwiedzających wielka szybą.
Na zewnątrz ogromny poster pozwala sobie wyobrazić rozmiary rzeźby- 346 centymetrów wysokości, na postumencie o wysokości ponad półtora metra.
Ciekawostką architektoniczną jest sposób na utrzymanie w ryzach wilgoci w grocie- budowniczowie wykorzystali fakt, że pobliskie źródło utrzymuje stałą temperaturę 12 stopni Celsjusza w ciągu roku i skierowali jego bieg pod budowlę. Dzięki temu wilgoć osiada ku chłodnej podłodze i nie zbiera się na wyżej położonych figurach i rzeźbach.

Całość sprawia niesamowite wrażenie, nawet na turystach, którzy wstali o szóstej rano, żeby zdążyć na poranny autobus.
Jako że czas otwarcia dla zwiedzających dobiegał końca, nasze brzuchy pozbawione obiadu grały już nie tylko marsze, ale i całe symfonie i koncerty na waltornię i kwartet smyczkowy, z ulgą przywitaliśmy widok autobusu linii nr 12, który zabrał nas na dół, do miasta.
Tutaj według staropolskiej zasady"jakoś to będzie" zaczęliśmy szukać noclegu, żeby zrzucić gdzieś plecaki, zmyć z siebie podróżny pył i udać się na kolację.
Po półgodzinnym błądzeniu po wąskich uliczkach natknęliśmy się na motel "KING", gdzie za całe 35.000 KRW dostaliśmy piękny pokój z łazienką i tradycyjnym koreańskim ogrzewaniem podłogowym ondol. 
Tutaj dla turystów dopiero co przybyłych do Korei należy się małe wyjaśnienie- motele, to nic innego jak hotele, przeważnie usytuowane w okolicy dworca. Tym co je wyróżnia wśród podobnych im noclegowni w innych krajach jest fakt, ze bardzo często pokoje są tam wynajmowane na godziny.
Klientela to głównie młodzież trapiona odwiecznym problemem studenta, czyli jest z kim, ale nie ma gdzie.
Jeżeli to nie jest w stanie Wam przeszkodzić, w zamian za skromną opłatę dostaniecie pokój, wyposażony tak, że niejeden trzy- lub czterogwiazdkowy hotel w Europie mógłby się powstydzić.
Nawet suszarkę do włosów mieli z dyfuzorem(kazała napisać Małżonka).
Po odświeżeniu się krótki spacer do jadłodajni z sieci "SELFBAR"- jak sam nazwa wskazuje, miejsce samoobsługowe, z bufetem. Ale nie takim zwykłym bufetem, typu szwedzki stół. Na środku każdego stolika jest wmontowany gazowy grill, a w bufecie do wyboru nieprzebrane gatunki mięs, ryb, owoców morza i czego dusza zapragnie w postaci sałatek, dodatków i sosów.
Rambutany były na deser, trzeba było je podgrzać.

Grill w kulturze koreańskiej zajmuje poczesne miejsce, a tutaj za całe 10.000 KRW można sobie pofolgować do woli.
Co jakiś czas czas uprzejmy pan kelner zmienia płytę na grillu na czystą i nieprzypaloną, jeżeli kogoś najdzie ochota na zimne piwo czy kieliszeczek soju, czyli lokalnego napoju wyskokowego o oszałamiającej mocy 20% alkoholu-nic prostszego, wystarczy nacisnąć guzik dzwonka przy stoliku, kelner doniesie co trzeba wraz z nowym rachunkiem, opłatę należy uiścić przy wyjściu i tyle.
Uwierzcie mi, flaki wołowe muszą się grilować co najmniej 20 minut, inaczej są gumowe..

czwartek, 6 lutego 2014

Pasta doenjang

Tradycyjny i niezbędny element kuchni koreańskiej. Pasta ze sfermentowanych nasion soi, używana następnie jako baza do zup, sosów i dipów.
Suszone nasiona soi gotuje się i uciera w moździerzu. Uzyskaną w ten sposób masę formuje się w cegiełki, zwane  moju, które wyglądają tak:


Następnie owija się te bloczki słomą ryżową, która jest źródłem bakterii powodujących fermentację i wystawia na słońce lub inne źródło ciepła.
Po upływie jednego do trzech miesięcy, w zależności od wielkości moju, umieszcza się je w wielkich kamionkowych naczyniach wypełnionych solanką, gdzie fermentują sobie dalej, a różne korzystne dla nas bakterie przekształcają miksturę w bogatą w witaminy i sole mineralne substancję(proces podobny do fermentacji mleka na jogurt).
Po zakończeniu fermentacji rozdziela się płyn od ciał stałych, gdzie płyn to ganjang, koreański sos sojowy, a pozostałość to właśnie doenjang, czyli pasta sojowa, zbliżona do japońskiego miso.


Podczas wizyty w wiosce Yangdong, w całości wpisanej na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO, udało nam się kupić taką pastę robioną tradycyjnymi metodami.
 Na zdjęciu poniżej zawartość takiego właśnie słoiczka:


Można ją też nabyć w każdym sklepie, gdyż wykorzystuje się ja do wielu rzeczy, jak np. po zmieszaniu z drobno posiekanym czosnkiem i olejem sezamowym oraz z pastą gochujang (ze sfermentowanych papryczek chili tym razem) powstaje dip o nazwie ssamjang. Ten sos jest najczęściej wykorzystywany podczas koreańskiego grilla, do maczania upieczonego mięsa, które potem zawija się w liście sałaty lub liście pachnotki(perilla), błędnie czasem nazywane liśćmi sezamu i w ten sposób zajada.

Jest tez podstawą do zrobienia pożywnej i bardzo popularnej zupy doenjang jjigae, zawierającej zieloną cebulkę, tofu, papryczki chili i opcjonalnie grzyby, pokrojoną w cieniutkie paski wołowinę czy też owoce morza.

U nas w domu znajduje właśnie zastosowanie jako naturalny wzbogacacz smaku zup i sosów oraz jako dip do surowych warzyw.
W Polsce jest do dostania  na przykład w sklepach internetowych z żywnością azjatycką.

                                                                     Smacznego!

środa, 5 lutego 2014

Gyeongju, część 1

Kilka dni temu, w okolicy lunarnego Nowego Roku wybraliśmy się do prowincji Gyeongsang Północny, do leżącego na wybrzeżu miasta Gyeongju.

Bezpośrednie połączenie autobusowe z Wonju, bilet w cenie 17.000 KRW, czas przejazdu około 3 godzin.
Dojazd z Seulu z Express Bus Terminal trwa 4 godziny, bilet kosztuje 30.300 KRW.
W Korei autobusy dalekobieżne zatrzymują się mniej więcej w połowie drogi na odpowiedniku polskiego Miejsca Obsługi Podróżnych(swoja drogą polski pomysłodawca nazwy wykazał się szczególnym poczuciem humoru, żeby nazwać taki przy-autostradowy kompleks MOP-em)

na krótką przerwę, wiadomo-panowie na prawo, panie na lewo, potem idąc za przykładem towarzyszy podróży do okienka po jakąś przekąskę(tym razem tteokbokki, czyli kluseczki ryżowe w rozgrzewająco pikantnym sosie chili) i dalej w drogę.

Rzeczone kluski na ostro były notabene moją pierwszą potrawą po przyjeździe do Korei, wszedłem po prostu do pierwszego z brzegu ulicznego baru i wskazałem palcem na co mam ochotę.

Na tym etapie umiałem się tylko przywitać i podziękować po koreańsku, więc użycie języka migowego było konieczne.

Przyjechaliśmy na miejsce w południe, i żeby nie tracić czasu w te pędy rzuciliśmy się realizować wstępnie naszkicowany plan wycieczki.
Historyczne dzielnice wpisane są na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO,a ze względu na swoją wyjątkowość i znaczenie oddzielnie na listę wpisane są trzy największe atrakcje znajdujące się w granicach miasta.
Koreańska Izba Turystyki zorganizowała dla obcokrajowców program, w którym po otrzymaniu w ich siedzibie w Seulu książeczki-paszportu, zbiera się pieczątki z poszczególnych zabytków UNESCO, rozrzuconych po całym kraju.
 Ci z Was, którzy zbierali pieczątki w górskich schroniskach PTTK w celu zdobycia Górskiej Odznaki Turystycznej będą mieli mniej więcej obraz tego, o co w tej zabawie chodzi.

Na pierwszy ogień poszła buddyjska świątynia  Bulguksa.

Miejsce bardzo ważne dla wyznawców buddyzmu, w granicach świątyni znajduje się też kilka bezcennych dla Koreańczyków skarbów narodowych.
Początki świątyni sięgają VI wieku, a rozbudowana do swojej obecnej formy została w wieku VIII.
Jedno z dwóch głównych wejść do świątyni, obecnie ze względu na ochronę zabytków nieużywane.
33 stopnie symbolizują 33 poziomy w buddyjskich niebiosach. Budownictwo zarówno sakralne, jak i cywilne pełne jest odniesień i symboli religijnych. Przewodnik zwracał też naszą uwagę na zgodność z regułami geomancji, znanymi nam jako Feng Shui, czyli praktyką wykorzystania energii Ziemi.
W ważniejszych miejscach świątyni ustawione są kamienne bloki, z informacją w językach koreańskim, angielskim, japońskim i chińskim, część z nich ma tez wbudowany system multimedialny, pozwalający odsłuchać ciekawe informacje o danym obiekcie.
Cały zespół świątynny podzielony jest na kilka mniejszych dziedzińców, na różnych poziomach, gdzie w każdej ze świątyń rezyduje Budda odpowiedzialny za oddzielne sfery ludzkiej egzystencji.
Tutaj  jeden z kilkuset kopczyków z kamieni, ustawionych wokół rezydencji tego wcielenia Buddy, które zawiaduje bocianami latającymi nad Koreą. W podzięce za narodziny dziecka rodzice ustawiają taki kopczyk z przyniesionych z zewnątrz kamyków, zamożniejsi ofiarują też małe posągi Buddy z twarzą dziecka(co zadziwiające, już jako młodzieniec Budda przedstawiany jest ze swoim charakterystycznym brzuszkiem-czyżby był grubokościstej budowy ciała, jak autor? ).

Na koniec wycieczki słów kilka o koreańskich ogrodach. W odróżnieniu od np.japońskich ogrodów pałacowych czy świątynnych, których piękno zarządzane jest przez kanon reguł i dozwolonych kształtów, w Korei starano się ingerować w naturę jak najmniej. Prawidłowo zaprojektowany ogród będzie raczej podkreślał naturalne piękno, niż starał się na siłę go zmieniać. Ta wyjątkowa charakterystyka ogrodów odzwierciedla naturalny krajobraz z górami, niskimi pagórkami oraz dolinami.
Jeżeli przyjrzeć się bliżej stawom czy jeziorkom, znowu da się zauważyć balans między Ying i Yang.Brzegi stawu będą na planie zbliżonym do prostokąta, a sztuczna wysepka z obowiązkowymi sosnami na środku będzie okrągła. I tak ze wszystkim.
Do kolejnego miejsca na naszej liście, groty Seokguram, z ogromnym kamiennym posągiem Buddy w środku, można dojść albo kamienną ścieżką od świątyni Bulguksa(czas przejścia około godziny) lub też autobusem linii nr 12, odjazd z przystanku po drugiej stronie drogi od parkingu, cena biletu 1200 KRW.
Ale o tym następnym razem...



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...