czwartek, 26 marca 2015

Jak pryskają marzenia

Myśleliście, że kwadratowe prostopadłościenne arbuzy rodem z Japonii to ostatni krzyk marketingu w przemyśle owocowo-warzywnym?
To źle myśleliście.
Dla nieposiadających przy pasku maczety(wszak nie każdy jest zagorzałym zwolennikiem jednego z krakowskich klubów piłkarskich), dla leniwych, dla upośledzonych manualnie, a przede wszystkim dla tych, którzy nie marzyli przez całe  życie o kokosie prosto z palmy, pod tą palmą.

Tajski eksperyment, na koreańskie zamówienie. I tym sposobem kokosa może mieć każdy. Czar prysł.
Kiedyś trzeba było mieć Piętaszka z twardym łbem, albo szukać palmy, pod którą jest jakiś kamień i cierpliwie czekać, aż owoc spadnie.

  
Prościej się już nie da.
  
Instrukcja obsługi. Tylko cep ma prostszą.
Wpadliśmy na to cudo przy wyjściu ze sklepu w Wonju. Żadne tam fiubździu, zwykły GieEs.
Po przyjściu do domu cudo zostało obfotografowane, wypite i zjedzone. A ja nie mogłem się powstrzymać od reminiscencji.
Pierwszy raz w życiu kokosa widziałem w wieku lat może dziesięciu. Wujek przywiózł zza mórz i oceanów. Ciemnobrązowy, twardy, chlupał w środku. Wszyscy zabierali się do tego jak pies do jeża, bo też i skąd mieli wiedzieć, co robić. W końcu w ruch poszła ręczna wiertarka zdaje się, płyn został rozdzielony pomiędzy dzieci i dorosłych. Szału nie było. kokos długo jeszcze zajmował miejsce obok zawierciańskich kryształów i innych zadających szyku bibelotów.

Potem w kraju zaczęły się pojawiać kokosy z importu. Równie brzydkie i równie kamienne.
A ja całe życie marzyłem o kokosie z drzewa. Nawet wiedziałem, jak powinien wyglądać.

Przyszło mi czekać ponad 30 lat. Poznaliśmy wspaniałych ludzi i dzięki korzystnemu splotowi okoliczności- wylądowaliśmy na rajskiej wyspie. Dosłownie i w przenośni rajskiej wyspie. Mark Twain powiedział o tym miejscu, że Raj powstał na jego wzór, a nie odwrotnie.
Trzeba było widzieć minę pogranicznika, który na pytanie, na cholerę przyjechałem tu na tak długo(trzeba było zadeklarować na wjeździe i pokazać bilet powrotny) usłyszał:
-Panie, widział pan kiedy śnieg?
-No nie widziałem, ale to nie tłumaczy, dlaczego chce pan tu zostać 5 tygodni?
-A jak powiem, że w życiu nie widziałem kokosa, to pan uwierzy i wpuści mnie do tego raju?

Zadumał się, uśmiechnął pod wąsem i przybił pieczątkę w paszporcie.

W kwestii kokosów zostaliśmy z Małżonką ekspertami po tygodniu. W zasadzie to jeszcze wtedy nie Małżonką. To się dopiero miało zmienić po trzech tygodniach. Notabene nieomal pod palmą kokosową.
Wiedzieliśmy, jak smakuje płyn i miąższ z tych zielonych, a jak z tych pomarańczowych. Te drugie czasem lekko fermentują, woda kokosowa jest wtedy jak szampan. Po wypiciu wraca się do sprzedawcy, ten wprawnie rozłupuje orzech i wybiera do woreczka miąższ. Młode kokosy mają w środku nieomal galaretkę, starsze są już dosyć twardawe, dają się pokroić i na przykład upiec na ruszcie, by potem móc posypać tym waniliowe lody.


Innym razem wracałem z pracy, z Afryki. Mając pustą torbę, poprosiłem kierowcę o zatrzymanie się przy drodze i za kilka dolarów kupiłem tyle, ile się zmieściło do walizki.
O dziwo, ani w Ghanie, ani w Irlandii żaden celnik nie mrugnął nawet okiem.
A wyobraźcie sobie miny znajomych, którzy w ponury wieczór dostali po proszonej kolacji po kokosie(z solidną miarką rumu jako bonus) do ręki.
Innymi słowy- warto marzyć o czymś całe życie. Bo jak wiadomo, marzenia się spełniają, trzeba tylko chcieć.
I nikt i nic, nawet ten popapraniec emocjonalny, który wymyślił kokosa dla mas, nie będzie nam w stanie ich odebrać.



sobota, 21 marca 2015

Itaewon. Mekka cudzoziemców?

Prędzej czy później- dotrze tu każdy. Turysta, a może i autochton. Dzielnica Seulu, w której można zarówno kupić kozie mięso halal, uszyć marynarkę na zamówienie, znaleźć miłość życia (lub nocy) w gejowskim barze, walnąć w bęben z wódką w czubie, gdzieś w lokalnym nocnym klubie, kupić "oryginalną" torebkę LV, zjeść kebaba czy oddać się innym, równie hedonistycznym obsesjom kulinarnym.

Tutejsza wersja Alei Gwiazd. Chodnik przed czeską i hiszpańską restauracją.
Itaewon. Od wieków, tzn. od czasów pierwszej japońskiej inwazji- mieszkali tu cudzoziemcy. Nazwę dzielnicy można przetłumaczyć na dwa sposoby- sad gruszkowy i obcy(człowiek). Jako, że kiedyś faktycznie rosły tu drzewa owocowe i pełno tu było obcych"od zawsze", obie nazwy pasują.
Po II wojnie światowej Amerykanie przejęli japońskie kwatery, wyjechali cztery lata później, by powrócić po dwóch latach, by walczyć w wojnie koreańskiej. Itaewon stało się miejscem, gdzie dzielni amerykańscy żołnierze mogli dać upust swym chuciom i generalnie uciec od skoszarowanej rzeczywistości swojej bazy.
Zdziesiątkowana przez wojnę i głód Korea Południowa mogła być równa Stanom Zjednoczonym na papierze, ale w rzeczywistości wyglądała raczej jak państwo wasalne. Nic nie reprezentowało tego lepiej niż Itaewon i podstawa ówczesnej lokalnej ekonomii- prostytucja.
Do końca ubiegłego wieku była to dzielnica, gdzie szanujący się Koreańczyk nie postawiłby nogi.
Media opisywały to miejsce jako pełne kryminalistów, często czarnych, gwałcących co popadnie, handlujących narkotykami, generalnie Sodoma i reszta.
W 1983 roku rada miasta ustanowiła Itaewon specjalną strefą turystyczną. Pojawiło się więcej sklepów, szczególnie ze skórzaną odzieżą, mające przyciągnąć turystów i ich jeny i dolary. Podczas igrzysk w 1988 wielu fanów sportu było kierowanych właśnie tutaj, by zostawić trochę tak niezbędnej twardej waluty. Na marginesie: po podpisaniu przez RFN i Koreę Płd umowy o zatrudnieniu wykwalifikowanej siły roboczej w 1963, nad Ren przyjechało w sumie około 8 tysięcy mężczyzn, głównie do pracy w kopalniach oraz około 10 tysięcy kobiet, które znalazły pracę jako pielęgniarki. Tak zdobywała zagraniczną walutę i budowała swoją gospodarkę dzisiejsza potęga ekonomiczna. Filipiny tak robią do dziś, trudno znaleźć kraj lub zawód, w którym nie występuje filipiński pracownik, a jednak potęgą ekonomiczną nazwać Filipin nie można.
Ciekawe zagadnienie o podłożu socjologicznym. Może jeszcze nie nazbierali wystarczająco dutków, żeby otwierać drugiego Samsunga.


Bliskość ambasad krajów muzułmańskich, zależność Korei od dostaw ropy z krajów Zatoki Perskiej i chęć poprawy stosunków dyplomatycznych z tymi państwami spowodowały, że na darowanej przez prezydenta Park Chung-Hee ziemi, w 1976 roku został otwarty meczet. Pomimo, że w latach 70-tych w Korei mieszkało szacunkowo 3 do 4 tysięcy muzułmanów, dziś w okolicy można zamówić pielgrzymkę do Mekki, kupić burnus i zjeść w restauracji halal. Klientami są zarówno lokalni wyznawcy islamu, jak i liczni napływowi robotnicy, z krajów muzułmańskich.

Bombay grill- pyszny obiad dla dwojga, zestaw nie do przejedzenia, zabraliśmy resztę do domu.
W roku 2000 została otwarta stacja metra, plasując dzielnicę na siatce komunikacyjnej Seulu. Zaczęły się otwierać pierwsze duże restauracje, wraz z barami i pubami, które nie były wyłącznie dedykowane amerykańskiej klienteli. Dziś łatwiej byłoby określić, która ze światowych kuchni nie jest tutaj reprezentowana, niż wymienić wszystkie tu obecne. Francuskie bistro, hiszpański tapas bar, włoska trattoria, marokański kebab czy turecka herbaciarnia to tylko niektóre z przykładów.

Słodka jak ulep herbata jabłkowa i jeszcze słodsza baklava. Pal sześć biodra! Kelner, noch einmal!
Dzisiejszy Itaewon jest nie tylko pełen cudzoziemców, nastających na cześć zbłąkanych niewiast.
Zarówno w weekendy w nocnych klubach, jak i w słoneczne popołudnia w tygodniu spotkać można Koreańczyków, którym przejadło się Gangnam i tutaj sprawdzają, czy ich hamburger będzie podany zgodnie z fazą księżyca i pasującym do niego piwem.

Źródło. 

My jeździmy tam do hinduskiego sklepu. Po niemiecki pumpernikiel.

niedziela, 15 marca 2015

Seulska parada św.Patryka

Nasza ambasada za granicą marszy 11-go listopada nie organizuje. A szkoda.
Polonijna diaspora na pewno nie ustępuje rozmiarami irlandzkiej.
Poranna medytacja. Aga, dzięki za czapkę!

Jeśli człowiek ma ochotę się patriotycznie rozerwać- i nie mam tu na myśli spacerów po polu minowym- musi się posiłkować drugą ojczyzną. I wtedy z pomocą przychodzi irlandzki paszport Małżonki.
Zgłosiliśmy się na ochotnika do pomocy w organizacji parady św.Patryka, w Seulu.
Impreza organizowana przez Irish Association of Korea, organizację non-profit, afiliowaną przy ambasadzie.
Co roku, na całym świecie, wszędzie tam gdzie los i klęska urodzaju kartofla rzuciła Irlandczyków, szerzą oni nowinę o swoim kraju. Impreza trochę o korzeniach religijnych, trochę nostalgiczna, silnie skomercjalizowana.
W Nowym Jorku maszerują co roku od ponad 250 lat, jak sami twierdzą zaczęli na czternaście lat wcześniej, zanim podpisano Deklarację Niepodległości.
W dużych miastach przedsiębiorczy Irlandczycy zawsze jakoś namówią włodarzy do pomocy- a to zabarwią w Chicago rzekę na zielono, a to podświetlą Empire State Building reflektorami w szmaragdowym kolorze.
Tutaj też są plany podświetlenia seulskiej N Tower, ale uzależnione są te zamiary od zamiarów Chin.
A dokładnie od ilości napływającego z Państwa Środka żółtego pyłu, który o tej porze spowija cały półwysep, zgrzytając w zębach i osiadając na samochodach.
Jeżeli przewidywany poziom zanieczyszczeń powietrza ma być wysoki, N Tower jest podświetlana na czerwono, aby ostrzec lokalną społeczność.
Trzymamy kciuki, by chińskiego pochodzenia pogoda nie maczała palców w wewnętrznych sprawach Korei Południowej.

Nie podświetlili wieży, tylko wyspę na rzece. Też dobrze.
Wróciliśmy do domu w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
Ale od początku:
Tradycyjnie, bladym świtem wyjechaliśmy z Wonju. Jako że dziś 14 marca, czyli Dzień Biały(o koreańskich wariacjach na temat Walentynek było TUTAJ), ludzi podróżujących do stolicy więcej niż zwykle, ale udało nam się kupić bilet na autobus odjeżdżający już za pół godziny. Pół godziny później sprzedawano bilety na autobusy odjeżdżające za godzinę. A odjeżdżają co 5 minut.
To tak dla uzmysłowienia faktu, dlaczego wstajemy w dni wolne od pracy z kurami.
Zbiórka ochotników przewidziana była na godzinę 12-tą, w miejscu akcji czyli w amfiteatrze pod Sheratonem, na stacji Sindorim. Dało nam to chwilę na odwiedzenie rosyjskiej dzielnicy i dogadanie sprawy wysyłki naszych zdobycznych mebli- w tamtejszym przedstawicielstwie EMS-u zarówno klient, czyli my, jak i pani w okienku- mówiliśmy w tym samym języku. W lokalnym oddziale poczty, koło domu-mimo pomocy tłumacza- ciężko było o porozumienie.

Namioty sponsorów i organizatorów były już rozstawione, na scenie próby, a nam lokalny importer dostarczył.. 25-cio kilogramowy worek płatków owsianych. Od irlandzkiego producenta.

Jeszcze spokojnie, jeszcze cicho.
 Wyposażeni w dwa kochery, typowe dla wielu koreańskich restauracji i domów, dwa spore garnki oraz garść chochli, łyżek wazowych i kopyści, przystąpiliśmy do akcji pod roboczym hasłem "Głodnego nakarmić".
Jak się szybko okazało, bardzo dobrym pomysłem było zabranie rano z domu brązowego cukru i mielonego cynamonu, bo miały fenomenalne wzięcie. Na tyle duże, że nasi koreańscy koledzy biegali do sklepu po cukier, mleko i dodatkowe naczynia i sztućce dwukrotnie.
Kanarkowy muffin. Dla wtajemniczonych.
 Kolejka do naszej części ciągnęła się w nieskończoność, podobnie zresztą jak ta obok, w której ludzie stali, by kupić bilety na loterię oraz okolicznościowe koszulki.
Pani ambasador Irlandii w Korei, z małżonkiem.
 Główną nagrodą były loty dla dwóch osób, do Dublina i z powrotem. Dla ścisłości, wygrała Mimsie Lardner, z bloga http://www.myseoulsearching.com/.
Na scenie coraz to skoczniejsze rytmy, byli i kobziarze, i koreański zespół tańca irlandzkiego, i rockowa formacja z pobliskiej jednostki armii USA i cała masa innych atrakcji.


Balony miały wzięcie we wszystkich kategoriach wiekowych.
 Gdy skończyły nam się po raz kolejny jednorazowe kubki i łyżeczki, a w worze mimo to wciąż było dobrze ponad dziesięć kilo owsa- zaprzestaliśmy produkcji. Pobliski Sheraton, jako jeden ze sponsorów imprezy, miał w swojej ofercie dwa, typowe dla irlandzkiej kuchni dania, w przystępnych cenach. Były to kiełbaski z tłuczonymi ziemniakami i sosem, znane jako bangers and mash  oraz irlandzki gulasz wołowy. Próbowaliśmy obu- niezłe, gulasz lepszy.
Po szybkim obiedzie- do roboty. Ktoś musiał nadmuchiwać te setki balonów, po które dzieci i nie tylko, ustawiały się w kolejce.
I tak minął nam dzień, na machaniu chochlą, w lateksowych rękawiczkach i dmuchaniu balonów.
Oboje mamy zdaje się jakieś uczulenie, bo opuszki palców po całym dniu wyglądają jak..jak.. popękany naskórek mają. Nie będę się zastanawiał, czy wyschnięte jezioro tak wygląda.
Na poimprezową imprezę do pubu już się nie wybraliśmy. Aż tak nie tęsknimy za Guinnessem, żeby stać cały wieczór w tłumie.
Wesoła gromadka, więcej zdjęć TUTAJ
 Puenta: Najważniejsze, to nie przypalić owsianki.

środa, 11 marca 2015

Szał zakupów na Myeong-dong 명동

Myeong-dong to jedno z najbardziej zatłoczonych miejsc Seulu, będące jednocześnie rajem dla kochających zakupy. Każdy shopaholic powinien unikać tego miejsca jak ognia, ponieważ dłuższe przebywanie w tym kwartale miasta możne skutkować koniecznością uruchomienia swojej karty kredytowej z czego nasz bank będzie oczywiście bardzo zadowolony zważywszy na wszelkiego rodzaju opłaty jakie poniesiemy spłacając kredyt.  W sumie, kupując na "wyprzedaży" zapłacimy i tak więcej niż w przypadku przemyślanych i rzeczywiście potrzebnych zakupów.       




A pokus na Myeong-dong nie brakuje. Są tu i ci najwięksi jak LV, Tiffany, Hermes czy mój ukochany Burberry ulokowani w kompleksie Shinsegae Department Store, są także marki przeznaczone dla tzw. mass class czyli H&M, uwielbiana przeze mnie ZARA, GAP czy wreszcie bardzo popularna w Azji marka UNIQLO



Znajdą tu coś interesującego także miłośnicy straganów. Na środku szerokich ulic przecinających Myeong-dong ustawiona jest cała masa stolików z przeróżnymi akcesoriami. Jest tu sporo Chińskiego plastiku, ale znaleźć można coś ręcznie robionego, choć, po takie rzeczy lepiej pojechać na Insadong lub w okolice Ewha Womans University )   
Raj dla fanów K-pop, można sobie kopić...skarpetki z ukochana gwiazdą


Wszyscy, którzy choć troszkę interesują się Koreą, wiedzą jaką potęgą jest tu przemysł kosmetyczny. Ja nie jestem w temacie biegła, ale jeśli macie ochotę zagłębić się i poczytać dokładnie co w trawie piszczy polecam zajrzeć na blog Gangnam Freaks. W Myeong-dong na jednej ulicy kupicie produkty od Etude house (tu polski akcent; robiąc kiedyś jakiś brand research natknęłam się na informacje, że twórcy Etude house nawiązali przy tworzeniu nazwy do Szopena i jego twórczości, choć, przyznam, nie jestem przekonana, czy nie postrzegają go jako Francuza) przez Missha po Sulwhasoo. Na kilku, sąsiadujących ze sobą ulicach kupicie wszystko, czego tylko dusza zapragnie w związku z czy, Myeong-dong zatłoczone jest zawsze, ale gdy przychodzi Korea Grand Sale (a rzeczona właśnie w chwili obecnej trwa) ludzi, a w szczególności kobiety zdaje się ogarniać szaleństwo w czystej postaci. 


Komentarz uważam za zbędny...tylko w Korei :)
Kilka dni temu wybrałyśmy się z koleżanką do katedry na Myeong-dong, wracając chciałyśmy usiąść na kawę i...znalazłyśmy wolne miejsce dopiero w czwartym Starbucks-ie, a i to po czekaniu, aż poprzedni, okupujący stolik wstaną i udostępnią nam miejsce. Ktoś pomyśli, co za problem że dopiero w czwartym? Niby żaden, ale dla wizualizacji tego, jaki ruch panuje obecnie na tych kilku ulicach informuję, że jest tu 10 Starbucks-ów, w większości piętrowych i niezliczona liczba innych sieciówek, nie wspominając mniejszych kawiarenek sieciówkami nie będących. Koleżanka, Koreanka raczej nie pije kawy w żadnej innej sieci oprócz wspomnianego Starbuks-a, toteż trzeba się było nachodzić, żeby znaleźć stolik.

Katedra na Myeong-dong. W tym kwartale miasta jest i coś dla ciała i coś dla ducha.
W Myeong-dong znajduje się też sklep a właściwie galeria handlowa, przez którą moja wiara w ludzi i tworzone przez nich korporacje po raz kolejny została nadwyrężona. Ja dalej naiwnie wierze, że nie wszyscy pracujący "dla kapitalistów" są źli. W końcu sama byłam częścią tej machiny. 
 Kiedy jednak moim oczom okazał się Lotte Young Plaza zwątpiłam w możliwość ucieczki młodych konsumentów od opanowania ich życia przez pryzmat postrzegania świata jaki prezentował Jobs - "mam rzecz, ponieważ na nią zasługuję". 
Nie posiadam jej dlatego, że jest mi ona niezbędna do egzystencji, nie dlatego, że wniesie w moje życie pozytywną wartość, miłość, a dlatego, że będę wyglądał lepiej, zmieniał się z trendami (czyli narzuconym sposobem myślenia i postrzegania świata) a moje jestestwo, kiedy już dorosnę będą definiowały aplikacje takie jak ta opisywana przez BBC Technology News, która informuje nas co ile kosztuje na mijanej przez nas wystawie sklepowej. 



Podziemna galeria handlowa na Myeong-dong to jedna z największych w mieście. W niedziele, wcześnie rano jest zupełnie pusta, w tygodniu, dziennie robi tu zakupy kilkaset tysięcy ludzi.
Zaznaczam, że nie jestem wrogiem konsumpcjonizmu a raczej sceptykiem, szczegolnie, jesli chodzi o wpływ na młode, kształtujące dopiero swoją świadomość umysły. 
Kiedyś czytałam ciekawy wywiad w Zwierciadle z  Katarzyną Szantyr-Królikowską, która problem "hodowania" lojalnych konsumentów opisała w ten sposób:
"W konsumpcjonizmie chodzi o coś więcej: dziecko ma być ewangelistą marki! I pozyskiwać dla niej nowych wyznawców. Trzeba pamiętać, że dla małego człowieka najważniejszym punktem odniesienia jest grupa rówieśnicza. Jeśli wśród dzieci panuje kult jakiejś marki, rodzice przeważnie są bezbronni."

Wracając do tematu Myeong-dong; zajrzyjcie do tej dzielnicy, kiedy zawitacie do Seulu. Naprawdę warto, pomimo a może przede wszystkim (w zależności kto, co lubi) ze względu na obecność Lotte Youth Plaza ;)

 
Dojazd:
Linia 4,stacja Myeong-dong, wszystkie północne wyjścia, najwygodniej nr. 6
Euljiro 1 (il)-ga,  wyjścia południowe, najwygodniej nr.7/8

Na Myeong-dong znajdują się także dwie informacje turystyczne, jedna prowadzona przez Seoul Government, druga przez Koreańską Organizację Turystyczną 
.   
 


 

sobota, 7 marca 2015

Koreańskie wesele, czyli w kolejce po ślub ciąg dalszy.

O tradycyjnym, koreańskim ślubie mogliście przeczytać tutaj.
Małżonka była też na konwencjonalnym weselu. Konwencjonalnym, jak na lokalne standardy, oczywiście,bo  wiele rzeczy zaskakiwało.
O tym ostatnim przeczytacie po kliknięciu tutaj.
Dzisiejszy wpis, to swoista kontynuacja. Rzecz również miała miejsce w kilkupiętrowym domu weselnym na obrzeżach miasta.

Recepcjonistka, nie pielęgniarka.
 Mieściło się w nim sześć sal weselnych, jedno całe piętro zajmowała gastronomia, było też miejsce na garderoby, poczekalnie i węzły sanitarne.
Tym razem znaliśmy pannę młodą nieco bliżej.
Gospodyni, w poczekalni.
 Sala weselna wyglądała jak skrzyżowanie wybiegu dla modelek, w kształcie litery T, z ołtarzem soborowym, umiejscowionym na "daszku" naszej literki.
Na ścianie dwa ogromne telebimy, na których przed ceremonią obejrzeliśmy zdjęcia z sesji przedślubnej,(POLECAMY!), a w trakcie służyły one za oprawę graficzną, czasem korespondującą z tym, co się działo na wybiegu.
Pierwsze na podium były teściowe, a jakże.
 Na przykład, kiedy pan młody kroczył w stronę urzędnika, na telebimach wyświetlono szpaler z oficerskich szpad.
Gdy wprowadzał chwilę później pannę młodą jej ojciec, na ekranach pokazano kryształową kolumnadę. Czy też perystazę, jak kto woli.

Potem przysięga, ukłony w stronę rodziców i gości. Nic nowego.

Motto w lokalnym narzeczu, ufryzowanym na angielski...

A, kroili jeszcze tort weselny, symbolicznie- nożem ciach i wózek z tortem zniknął ze sceny.
Gwoździem programu okazała się niezawodna rodzina..

Najpierw w duecie, z podkładem muzycznym, zaśpiewali jakiś love song kuzyni.
Dostali brawa, zeszli ze sceny.

Tego, co nastąpiło potem- nie dało się przewidzieć.

Na scenę weszły trzy ciotki, z rodziny panny młodej.

 I odstawiły taki show, po którym zbierano mnie z podłogi. Brzuch ze śmiechu boli mnie do tej pory.
Wyobraźcie sobie trzy panie, na oko w okolicach sześćdziesiątki, w perukach w stylu afro, podrygujące symultanicznie coś w rodzaju choreografii późnego Stachursky'ego i wczesnej Mandaryny. Momentami widać było inspirację Michaelem Jacksonem, a to wszystko przy muzyce PSY oraz Girls' Generation.
Cała sala klaskała do rytmu, a na koniec panie dostały owację na stojąco. Jeden z gości leżał i kwiczał ze śmiechu. Więc nie mógł stać i klaskać.

Później były obowiązkowe fotografie, pojedynczo i grupami oraz zejście piętro niżej, gdzie w formie bufetu podano weselny obiad.

Menu różnorodne, od sashimi z łososia i tuńczyka, poprzez ryby, tatara(przepis tutaj)owoce morza, dziesiątki tak typowych dla koreańskiej kuchni przystawek, część bufetu wydzielona dla dzieci, gdzie widzieliśmy uśmiechnięte frytki oraz ustawione na stołach napoje, również alkoholowe. Te drugie raczej symbolicznie.
Lokalny smakołyk u dołu-mięsień poruszający rybia płetwą. Smażony.
 Kelnerki uwijały się z wózeczkami, sprzątając ze stołów na bieżąco. Na swoją kolej wszak czekała kolejna grupa gości, z następnego wesela.
Ponieważ zrzucaliśmy się na prezent dla młodych, nie był to do końca taki free lunch.
Ale nawet gdyby przyszło za niego zapłacić, to i tak warto było.

Dla atmosfery, dla zupełnie innych doznań, jak na europejskim weselu, dla efektywnego zarządzania tłumem. Generalnie świetny pomysł na sobotnie popołudnie w Korei.

środa, 4 marca 2015

Bali o zachodzie słońca

Jaśnie państwa nie ma w domu,  wzięli gorzkie żale i poszli na roraty.

Innymi słowy, nie udało nam się napisać na dziś nic ciekawego, z różnych względów.
Dla osłody zdjęć kilka, w końcu to środa, wpis musi być.
Nikt nie mówił, że wyłącznie słowo pisane się liczy.
Pismo obrazkowe też.

Plaża, Canngu.
Drzwi. Chcielibyście takie?

Przydomowa świątynka. Przy KAŻDYM domu. Różnią się zamożnością wyposażenia.

Przydomowy ogródek. Drzewo chlebowe.

Przydomowy ogródek. Stara znajoma, czyli papaja. Niedojrzała.

Przydomowy ogródek. Kwiat plumerii, frangipani, kolejny stary znajomy.

Klasyczny, balijski tandem.

Oszpilna jadalna, jaja węża, snake fruit, salak. Owoc areki.

poniedziałek, 2 marca 2015

Śliwka wędrowniczka. Z życia węgierki. Bali, dzień 2.

"Dziarska jestem, stać nie mogę! Już bym chciała ruszać w drogę!"

O gadających i ruchliwych wiktuałach w podróży pisała już Hanna Januszewska.

Nam też trafiła się taka sztuka, mianowicie Śliweczka Wędzona, de domo Węgierka.
Trzęsła się biedaczka z zimna, wystawiona na mróz na przedświątecznym, zabrzańskim targowisku. Widząc nasze opalone lica (jeszcze wtedy nie wiedziała, co to solarium)- krzyknęła wniebogłosy:

-Ratujcież, dobrzy ludzie! A dyć szczeznąć mi tu przyjdzie na tym zapyziałym straganie!

Od razu wywnioskowaliśmy ze śliwkowej mowy, że to prawdziwa panna ze wsi, a takiej szukaliśmy.
Zabraliśmy więc pannę Wędzoną do domu, gdzie zamieszkała w apartamencie, wytapetowanym szarym papierem (zupełnie takim samym, jak na papierowe torby z targu, żeby czuła się jak u siebie).

Głusi na sugestie i zachcianki Śliweczki, której to marzyły się salony i koafiury, rzuciliśmy się w wir świątecznych przygotowań. 
(Czytającym powyższy fragment, a szczególnie jego ostatnie zdanie, członkom rodziny- przypomina się, że jest to fikcja literacka, a nie dokument. Jak piszę, że rzuciliśmy się w wir, to piszę).

Święta, święta i -wiadomo, czas do domu wracać.

W wyniku różnych zawirowań, nasza udomowiona Śliweczka, zamiast zająć miejsce w samolocie z Okęcia, przez Moskwę do Seulu- postanowiła sobie wyruszyć w inną podróż.


Najpierw poleciała do Kongo, ale już na granicy przestraszył ją celnik i postanowiła ukryć się głęboko na dnie bagażu.
Na nic zdały się próby przekonania, że gdzie jak gdzie, ale tu nikt by na nią nie zwrócił uwagi. Wtopiłaby się w tło, można by rzec.
Po owocnym pobycie w Afryce- równikowe słońce służy urodzie niektórych- Śliweczka zażądała odmiany krajobrazu.
Jako że wyemancypowanym i rozentuzjazmowanym niewiastom nie należy dla własnego zdrowia psychicznego i spokoju duszy odmawiać - udaliśmy się z Kongo, przez Paryż i Singapur na Bali.

Tu zblazowana zołza pławiła się w oceanie,

 
Uluwatu.
zwiedzała warsztaty jubilerskie, 

   
 
Tradycyjny wzór, oparty na młodym pędzie paproci
brała udział w  ceremonii pogrzebowej
 
Lektyka na ostatnią podróż
 
Byk, w którym umieszcza się nieboszczyka
 
również niesiony przez krzepkich mężczyzn, na oklep syn zmarłego
wczepiony kurczowo w kark, podczas gdy wóz strażacki leje z hydrantu
 
potem cały korowód
 
wraz z orkiestrą, przemieścił się na plac na końcu wioski, gdzie
 
zmarłego umieszczono we wnętrzu byka


 
i skremowano.
Po tylu wrażeniach i tysiącach przebytych kilometrów, nasza gwiazda postanowiła uświetnić koreańskie kulinarne osiągnięcia i dokonała żywota w staropolskim bigosie.

 
Nasza bohaterka, to ta po prawej.

Tym, którzy wyrazić by mogli ewentualne zdegustowanie umieszczeniem frywolnej śliweczki w towarzystwie balijskiego nieboszczyka, zwracam nieśmiało uwagę, że po pierwsze primo- podczas obrzędu kremacji, kilka metrów od płonącego byka, posilić się było można szaszłykami z kurczaka (tak, tak, pieczonymi na ogniu, na przenośnym ruszcie), a sprzedawcy napojów i owoców krążyli wśród zgromadzonego tłumu, coś jak na polskim odpuście. Nikt nie płakał, nie zawodził, panowała luźna atmosfera.
Po drugie primo- memento mori.
A po trzecie- przepis na bigos.

  • 2,5 kg kiszonej kapusty
  • 1 kg kapusty białej, poszatkowanej
  • 0,5 kg pieczeni wieprzowej, z sosem
  • 0,5 kg pieczeni wołowej, z sosem
  • 0,5 kg pieczonej kaczki lub gęsi(kura w ostateczności, unikać)
  • 10 dag suszonych prawdziwków
  • 20 suszonych, a najlepiej jeszcze wędzonych śliwek
  • 2 cebule
  • ziele angielskie, liść laurowy, jałowiec
  • smalec
  • szklanka czerwonego wina
  • sól i pieprz do smaku, tej pierwszej nie za dużo, bo i kiszona kapusta i pieczone mięsa były już wszak solone, tego drugiego ile dusza zapragnie, bigos lubi pieprz
Nie jest to przepis ortodoksyjny, brak w nim na przykład kiełbasy, która w Korei jest bardzo trudno osiągalna.
Na początku zimy bigos można robić z samej kiszonej kapusty, im później tym ona kwaśniejsza i udział kapusty białej większy.
Grzyby zalać wodą, odstawić na dwie godziny, ugotować, odcedzić, pokroić. Płyn zachować.
Kapusty według możliwości gotować na początku w dwóch osobnych naczyniach, zalane wodą lub rosołem, do miękkości. Potem połączyć.
Przyprawy ziarniste można dodać w całości lub zagotować w małej ilości wody, potrzymać na małym ogniu przez 20 minut i otrzymany wywar wlać do bigosu- to dla tych, którzy nie lubią dostawać na talerzu liścia bobkowego.
Dodać pokrojone mięsiwa, w miarę możliwości z sosami.
Śliwki pokroić na ćwiartki, dołożyć do garnka.
Cebule pokroić, podsmażyć na smalcu, dodać do duszącej się kapusty.
Podlać winem, dusić, dolewając stopniowo wywar z suszonych grzybów.
Pierwszego dnia dusić przez 2, 3 godziny. Schłodzić, a najlepiej zamrozić.
Następnego dnia garnek z zamrożonym bigosem postawić na mały ogień, odmrozić i dusić kolejne 2, 3 godziny, mieszając od czasu do czasu. Po wystudzeniu kolejny raz zamrozić.
Trzeciego dnia procedurę powtórzyć.
Od teraz można oficjalnie cieszyć się bigosem, do tej pory była to kapusta z mięsem.

SMACZNEGO!!!


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...