sobota, 30 sierpnia 2014

TOKYO DIY



Dziś przepisu nie będzie, będzie za to TOKYO DIY.

Głowa rodziny dalej wyjechana do pracy a szyja, postanowiła oddać kocie dzieci pod opiekę koreańskiej niańki i wybrać się do Tokyo w celu świętowania urodzin.
Wyjazd zaplanowany jest na przyszły tydzień, więc czas zabrać się za planowanie.

Okazało się, ze przygotowanie wyjazdu do 35 milionowej metropolii wymaga nieco zachodu. Naiwnie myślałam, że po mieszkaniu w NY, poruszaniu się metrem paryskim czy moskiewskim a obecnie czując się jak ryba w wodzie w metrze seulskim Tokyo będzie kolejnym miastem z prostym systemem poruszania się. Coś mnie jednak tknęło, żeby zerknąć na mapkę i zobaczyłam to……
Tokyo Railway Map
Szczęka mi opadła, zaatakował stan takiej trwogi, ze chciałam odwołać hotel i lot a urodziny spędzić zawinięta w koc, bezpieczna we własnym łóżku z kotami i kieliszkiem różowego Zinfandela.

Po pierwszym stadium paniki, przyszedł czas na chwile rozsądku. Podeszłam do sprawy metodologicznie, zaznaczyłam na mapie miasta, miejsca, które chcę zobaczyć, sprawdziłam dojazd i voilà! Okazało się, że mogę się ograniczyć do korzystania wyłącznie z mapy metra. 
Humor powrócił ;-)

Tokyo Subway Map
Rozpisanie miejsc oraz środków transportu pomiędzy punktami okazało się pomocne z jeszcze innej przyczyny.
Ponieważ w Japonii, podobnie jak w Polsce trzeba mieć odpowiedni bilet na odpowiedni pociąg ( TLK v. PKP = Toei v. JR ) a przyznam, że odzwyczaiłam się od tego systemu w Korei, ponieważ tu, posiada się jedną kartę, którą płaci się w metrze, autobusie a nawet większości taksówek, rozpiska pomogła zadecydować, którą opcję Open Ticket zakupić.
Rodzaje biletow na wielokrotne przejazdy

Ponieważ w Tokyo będę tylko 6 dni, musiałam dokonać wyboru i zdecydować się, które dystrykty miasta trafią na listę pod tytułem TAM NIE JADĘ. Z bólem serca na liście znalazły się: Ebisu & Meguro, Roppongi & Akasaka, Lidabashi oraz Uedo, ostatnie dosłownie ze łzami w oczach.
Priorytetem w planowaniu zwiedzania były dla mnie miejsca, które prezentują w mojej opinii (inni mogą mieć zdanie odmienne) kwintesencje Tokyo. 
W ten sposób na listę trafiły: Kabuki-za, teatr kabuki, gdzie zamierzam zjeść bento i napawać się antyczną sztuką w moje urodziny (przedstawienie trwa 4,5 godziny a jedzenie jest integralną częścią eventu); Tsukiji Market, gdzie w okolicy 9 rano mam zamiar zjeść SUSHI w jakiejś dziurze w ścianie, Mejigi Shrine, Sibuya, Shijuku oraz Akihabara, – czyli Tokyo by Lonely Planet hihihihi; Imperial Palace, na teren którego psim swędem udało mi się zarezerwować wejście oraz Mt.Fuji.

Przyznam, Mt.Fuji nie było w pierwotnym planie zwiedzania. Weryfikacja harmonogramu nastąpiła w momencie, w którym jeden z Koreańskich magazynów zwrócił się do mnie z propozycją napisania krótkiego reportażu o Aokigahara, czyli Suicide Forest (Lesie samobójców) mieszczącym się u podnóża Fuji do ich listopadowego wydania. Po chwili wahania pomysł strasznie mi się spodobał i Fuji trafiła na listę. Bardzo się cieszę, ze trochę z ‘przymusu’ tam pojadę. Im więcej czytam o tej górze, tym większą ochotę mam tam pojechać. Pozostaje modlić się tylko o dobrą pogodę, ponieważ, niestety wrzesień w Japonii jest raczej deszczowy.

Przygotowując wyjazd posiłkowałam się głównie dwiema stronami:
http://www.jnto.go.jp/eng/, która jest oficjalną stroną Japońskiej Organizacji Turystycznej oraz http://www.japan-guide.com/, komercyjną stroną, która jest bardzo czytelna, łatwa do poruszania się i ma mnóstwo pożytecznych informacji podanych w krótkiej formie. 

Dodatkowo, znalazłam także wydaną przez JOT mapkę spacerów po Tokto, które wydają się dość dobrze zaprojektowane i zamierzam z nich skorzystać. Mapki dostępne tu:

To na tyle teorii.
Zobaczymy jak pójdzie praktyka.
Nie omieszkam donieść za kilkanaście dni ;-)

środa, 27 sierpnia 2014

Papież z wizytą w Korei, a sprawa polska

Setki tysięcy wiernych. Dziesiątki beatyfikowanych. Centrum Seulu zablokowane.
Skromność papieża ujęła Koreańczyków za serca. Papa mobile marki Kia.


My, ponieważ nie lubimy tłumów, niezależnie od tego jaki szczytny cel przyświeca zgromadzeniu, obraliśmy zgoła przeciwny kierunek niż Seul w ten wolny weekend, gdy Franciszek wizytował Koreę.
Mianowicie udaliśmy się na wschód, do miejscowości, w której byliśmy zimą-do Sokcho.

Tym razem były i góry:

i koreańscy turyści z niezbędnym do trzaskania selfie sprzętem:

Żaden szanujący się turysta nie wyjdzie na szlak nieprzygotowany.
Inni kontemplowali, w niewiedzy, że Morskie Oko piękniejsze:


Jeden dzień w parku narodowym Seoraksan, kolejny zaś pół godziny drogi od bram parku- w porcie i na plaży. Zdeptaliśmy tego dnia chyba tyle samo, co poprzedniego dnia w górach.
Były atrakcje kulinarne:

Z portu na restauracyjny stół- dwie minuty, a i to w korkach.

Plażowanie po koreańsku:




Dla krótkowidzów-pan w czerwonych szortach to autochton, nie autor.


Karmienie mew chrupkami, z pokładu wycieczkowego statku, a jakże. My im chrupki, one nam pozowały do zdjęcia.

Nie omieszkaliśmy też zajrzeć na naszą ulubioną faszerowaną kałamarnicę, której to próbowaliśmy po raz pierwszy zimą. Tym razem jednak dotarliśmy do źródła, czyli wioski Abai, położonej między dwoma mostami w Sokcho, tym czerwonym i tym niebieskim. Dotarliśmy tam pieszo, z południa, ale już na drugi brzeg z wysepki, na której mieści się Abai Village-przepłynęliśmy promem.
Prom-instytucja, występujący w koreańskich serialach, urywki, w których występuje prom, wyświetlane są na dużym ekranie pod mostem.
Prom napędzany jest siłą mięśni i to pasażerowie biorą w tym udział, za pomocą stalowych, zagiętych na końcu prętów, ciągnąc prom na linie, od brzegu do brzegu.
Te wszystkie atrakcje już po opłaceniu myta, oczywiście. Całe 200 wonów.
Potem wycieczka po sklepach, drobiazgi i do domu.

Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie, a Sokchowi co sokchowskie.

niedziela, 24 sierpnia 2014

Bingsu, czyli koreańskie lody na wodzie.




Ponieważ moja połowica z kraju wyjechała w lodówce jest kimchi, wino, lód, marchewka i jogurt. 
W szafce znajdują się prażone migdały i suszone mango....
Ponieważ dzień był bardzo duszny na obiad postanowiłam zjeść coś zimnego, zdecydowałam się na Bingsu. 

Bingsu to nic innego jak crushed ice z dodatkami. Deser bardzo popularny w Korei. Nie dalej jak kilka weekendów temu zajadaliśmy się dużym pucharkiem Bingsu z zielonej herbaty w jednej z tutejszych kawiarenek.


Dziś postanowiłam odtworzyć deser w domu i udało się!

Składniki:

- crushed ice
- skondensowane mleko (kilka łyżeczek)
- mleko pełno tłuste ( kilka łyżeczek)
- zielona herbata w pudrze matcha
- prażone migdały, orzeszki piniowe (lub dowolny rodzaj orzechów, które lubicie)
- gałka lodów waniliowych

Przygotowanie:

- Herbatę zieloną łączymy z podgrzanym mlekiem pełnotłustym i pozostawiamy do wystygnięcia
- Pucharek napełniamy w 2/3 crushed ice
- Przygotowaną herbatę na mleku łączymy z kilkoma łyżkami słodkiego mleka skondensowanego
- Przygotowany sos wylewamy na lód
- na górze kładziemy gałkę lodów
- posypujemy orzechami


Gotowe !



Smacznego ;-)


czwartek, 21 sierpnia 2014

Malezja. Borneo w 72H. Kuching (Dzień 2)


Kolejny dzień(poprzedni opisany jest tutaj) w Kuching zaczęliśmy skoro świt od wizyty w dwóch jaskiniach Fairy Cave i Wind Cave. Choć nie są one największymi na Borneo ( w Parku Narodowym Mulu na północy jaskinie mogą pomieścić Boeing-a 747! ) miały one tę niepowtarzalną zaletę, że były blisko Kuching a widoki i tak zapierały dech w piersiach. 


Jaskinie znajdują się  45 miut od miasta. Najwygodniej dostać się tam taksówką, pamiętać należy, że jaskinie czynne są do godziny 16.30, więc późno-popołudniowe zwiedzanie odpada. Oprócz walorów estetycznych jaskinie zapewniają owe jaskinie, dodatkową atrakcją są nietoperze.   Osobiście uwielbiam te małe zwierzątka, wiec przyznam, byłam zachwycona możliwością obserwowania tych maleńkich cudeniek w ich środowisku naturalnym. Mój małżonek bardzo chciał spróbować zupy z nietoperza ( to borneański specjał), niestety, nie natrafiliśmy na restaurację serwującą ten egzotyczny wywar.



Jeśli wybierzecie się na wycieczkę do jaskiń, proponuję zabrać ze sobą lunch, ponieważ w bezpośredniej okolicy jaskiń nie ma miejsc obsługi podróżnych MOP ;-)   Za to, przy wyjściu z Wind Cave znajduje się mały skwerek z zejściem do rzeki, gdzie można rozłożyć koc i zjeść lunch przy cichym  szumie rzeki, śpiewie ptaków i okazjonalnym pojawianiu się małp.  

Po lunchu udajemy się w drogę do jednej z tradycyjnych osad, gdzie przez chwilę, będziemy mieli okazję posmakować specyfiki życia w Long House w środku dżungli (my, pojechaliśmy do Annah Rais Long House w Jalan Borneo Heights 40 km od Kuching). Long House, czyli długi dom nie jest unikatowy dla Borneo, tego typu domostwa można znaleźć w Amazonii a nawet w Europie, w krajach skandynawskich. Te borneańskie, może ze względu na otaczającą, przyrodę oraz piękne, ścienne malowidła są najbardziej urokliwe. Długie domy budowane są na planie prostokąta na palach wbitych w ziemię. Poszczególne domy połączone są ze sobą tarasami tworząc ulice, często w części zadaszone, chroniąc przed skwarem zarówno ludzi jak i zwierzęta.  


Jedna z „atrakcji” Long House, który zwiedzaliśmy był ‘barok’ czyli ‘dom czaszek’ gdzie umieszczone zostały czaszki ludzi, którzy stracili życie w potyczkach z lokalnym plemieniem. Poczułam się lekko niesmacznie, szczególnie w obliczu obecnych dokonań bojowników w krajach arabskich, reszta zwiedzania była natomiast czystą przyjemnością.
Polecam zakup lokalnych ananasów (cudny smak owoców rosnących na słońcu) oraz wina ryżowego domowej roboty.  Popołudniowa kawa z orzeszkami serwowana w lokalnej kafeterii is a must!.



Po przekąsce możemy wracać do Kuching, w samą porę na popołudniowy rejs po rzece o zachodzie słońca.  


W Kuching znajdziemy kilka statków oferujących rejsy po Sarawak River, oferują one rejsy o różnej długości, mamy także możliwość wyboru pomiędzy tradycyjna łodzią i „double decker-em” tyle, że wodnym. My, akurat tego dnia, poczuliśmy się jakoś strasznie zblazowani i choć w 99% przypadków wybralibyśmy tradycyjny rodzaj łodzi, tego dnia zdecydowaliśmy się na max komercyjną opcję. Każde miasto z pułapu wody wygląda inaczej, bardziej dostojnie i Kuching pod tym względem nie jest wyjątkiem.

Rejs trwał półtorej godziny i skończył się w miejscu, z którego wypłynął, co było bardzo wygodne, ponieważ vis-a-vis Waterfront mieści się Kuching Main Bazar, miejsce, które jest solą w oku mężów trzymających karty kredytowe przy sercu i rajem zakupowym małżonek, które i tak wiedzą, że kochający mąż drżącą ręką sięgnie po środki finansowe i zapłaci.
Main Bazar to najstarsza ulica w mieście i serce Kuching. To także, wizualnie, Chiny w pigułce. Przy ulicy znajdują się doskonałe przykłady chińskich zabudowań sklepowych, zresztą wiele z tych miejsc od pokoleń zamieszkują Chińczycy, którzy pieczołowicie dbają o kulturę i spuściznę przodków. Wiele rodzin od pokoleń para się tymi samymi zawodami, a umiejętności przekazywane są z ojca na syna. Cieśle, złotnicy, kowale oraz przedsiębiorcy pogrzebowi ( zdjęcie pod spodem)świadczą usługi na najwyższym poziomie i z prawdziwą pasją.




W tym kwartale miasta znajdują się także sklepy z antykami, i tu właśnie zaczęła drżeć ręka mojego męża, bacznie pilnująca portfela ;-) ponieważ…., jak wiadomo, w tego typu sklepach zawsze „coś się znajdzie”. I znalazło się! Do naszego domu trafiła nowa lampa a konkretnie tradycyjny plecak do noszenia dzieci z plemienia Orang Ulu. Jest to okaz kolekcjonerski, choć przyznam, kupiony był z powodów czysto estetycznych. Dostaliśmy szybką lekcję poglądową od Pani, która prowadziła sklep, o znaczeniu ozdób oraz ornamentów na nosidełku. Ceny wahały się od kilkuset od kilku tysięcy dolarów w zależności od rzadkości przedmiotu, wykonania oraz pochodzenia. Nasz „baby carrier” przeznaczony był do noszenia dzieci wysoko urodzonych ( o czym świadczy postać na wykonanym z koralików emblemacie), ponieważ był relatywnie „nowy” (o czym świadczyły rodzaje używanych do ozdoby muszli) mieścił się w rozsądnych cenach, toteż owinięty w folię bąbelkową i pieczołowicie chroniony w samolocie dotarł i zawisł na ścianie naszego koreańskiego mieszkanka.    

Carpenter Street to uliczka biegnąca równolegle do Main Bazar, na której oprócz sklepików z pamiątkami, ciastami Lapis, B&B, barów oraz kawiarni mieszczą się świetne jadłodajnie.  Ze względu na wystrój, a właściwie jego brak nie można ich nazwać restauracjami, a nawet barami mlecznymi, moja połowica nazywa takie przybytki „dziury w ścianie”, co, przyznam, ma wiele wspólnego z realiami. Kulinarnie natomiast, nie jeden celebrity chef mógłby i powinien się uczyć od lokalnych kuchcików. 

Zaznaczam jednocześnie, ze nie jest to miejsce dla miłośników polskiego sanepidu, a spożywanie papryki chili w dużych ilościach jest koniecznością. 
Tego dnia kolacja była mało wyszukana, był to …kurczak. Usłyszeliśmy od autochtonów o miejscu, które od ponad 30 lat serwuje tylko jedno danie, a mianowicie smażonego kurczaka w panierce.  Pomyśleliśmy, że skoro robią to od ponad 30 lat to chyba wiedza jak to robić, więc zadecydowaliśmy, że pójdziemy tam na przystawkę, po czym, mieliśmy przenieść się na kolacje do jednej z lokalnych restauracji. Jak się okazało, było to zupełnie błędne planowanie. Po zamówieniu skrzydełek i pałek z kurczaka zostaliśmy na kolejne półtorej godziny domawiając kolejne porcje. 



                                
Bez wahania powiem, że był to najlepszy kurczak, jakiego jadłam w życiu a nieskromnie dodam, że ze względu na specyfikę pracy przez wiele lat gotowali dla mnie szefowie rangi Michelin Standard ( i o takich też kwalifikacjach)i żaden z nich ,ale to żaden ( no, może po za jednym, którego stek z polędwicy strusia w wersji blue był oszałamiający) nie mógł się równać z Panem Kim obtaczającym kurczaka w panierce o zagadkowych składnikach ( moja połowica wyczuła tak lukrecję). Całość kosztowała jakieś 10 dolarów, tasakowy show i rodzinna atmosfera – gratis. ‘Aladin Cafe’ to miejsce, które należy odwiedzić będąc w Kuching . Doznanie kulinarne, które będziecie pamiętać przez lata.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...