Kolejny dzień(poprzedni opisany jest tutaj) w Kuching zaczęliśmy skoro świt od wizyty w
dwóch jaskiniach Fairy Cave i Wind Cave. Choć nie są one największymi na Borneo
( w Parku Narodowym Mulu na północy jaskinie mogą pomieścić Boeing-a 747! )
miały one tę niepowtarzalną zaletę, że były blisko Kuching a widoki i tak
zapierały dech w piersiach.
Jaskinie znajdują się
45 miut od miasta. Najwygodniej dostać się tam taksówką, pamiętać
należy, że jaskinie czynne są do godziny 16.30, więc późno-popołudniowe
zwiedzanie odpada. Oprócz walorów estetycznych jaskinie zapewniają owe jaskinie,
dodatkową atrakcją są nietoperze.
Osobiście uwielbiam te małe zwierzątka, wiec przyznam, byłam zachwycona
możliwością obserwowania tych maleńkich cudeniek w ich środowisku naturalnym.
Mój małżonek bardzo chciał spróbować zupy z nietoperza ( to borneański
specjał), niestety, nie natrafiliśmy na restaurację serwującą ten egzotyczny
wywar.
Jeśli wybierzecie się na wycieczkę do jaskiń, proponuję
zabrać ze sobą lunch, ponieważ w bezpośredniej okolicy jaskiń nie ma miejsc
obsługi podróżnych MOP ;-) Za to, przy
wyjściu z Wind Cave znajduje się mały skwerek z zejściem do rzeki, gdzie można
rozłożyć koc i zjeść lunch przy cichym
szumie rzeki, śpiewie ptaków i okazjonalnym pojawianiu się małp.
Po lunchu udajemy się w drogę do jednej z tradycyjnych osad,
gdzie przez chwilę, będziemy mieli okazję posmakować specyfiki życia w Long
House w środku dżungli (my, pojechaliśmy do Annah Rais Long House w Jalan
Borneo Heights 40 km od Kuching). Long House, czyli długi dom nie jest
unikatowy dla Borneo, tego typu domostwa można znaleźć w Amazonii a nawet w
Europie, w krajach skandynawskich. Te borneańskie, może ze względu na
otaczającą, przyrodę oraz piękne, ścienne malowidła są najbardziej urokliwe.
Długie domy budowane są na planie prostokąta na palach wbitych w ziemię.
Poszczególne domy połączone są ze sobą tarasami tworząc ulice, często w części
zadaszone, chroniąc przed skwarem zarówno ludzi jak i zwierzęta.
Jedna z „atrakcji” Long House, który zwiedzaliśmy był
‘barok’ czyli ‘dom czaszek’ gdzie umieszczone zostały czaszki ludzi, którzy
stracili życie w potyczkach z lokalnym plemieniem. Poczułam się lekko
niesmacznie, szczególnie w obliczu obecnych dokonań bojowników w krajach
arabskich, reszta zwiedzania była natomiast czystą przyjemnością.
Polecam zakup lokalnych ananasów (cudny smak owoców
rosnących na słońcu) oraz wina ryżowego domowej roboty. Popołudniowa kawa z orzeszkami serwowana w
lokalnej kafeterii is a must!.
Po przekąsce możemy wracać do Kuching, w samą porę na popołudniowy
rejs po rzece o zachodzie słońca.
W Kuching znajdziemy kilka statków oferujących rejsy po
Sarawak River, oferują one rejsy o różnej długości, mamy także możliwość wyboru
pomiędzy tradycyjna łodzią i „double decker-em” tyle, że wodnym. My, akurat
tego dnia, poczuliśmy się jakoś strasznie zblazowani i choć w 99% przypadków
wybralibyśmy tradycyjny rodzaj łodzi, tego dnia zdecydowaliśmy się na max
komercyjną opcję. Każde miasto z pułapu wody wygląda inaczej, bardziej
dostojnie i Kuching pod tym względem nie jest wyjątkiem.
Rejs trwał półtorej godziny i skończył się w miejscu, z
którego wypłynął, co było bardzo wygodne, ponieważ vis-a-vis Waterfront mieści
się Kuching Main Bazar, miejsce, które jest solą w oku mężów trzymających karty
kredytowe przy sercu i rajem zakupowym małżonek, które i tak wiedzą, że
kochający mąż drżącą ręką sięgnie po środki finansowe i zapłaci.
Main Bazar to najstarsza ulica w mieście i serce Kuching. To
także, wizualnie, Chiny w pigułce. Przy ulicy znajdują się doskonałe przykłady
chińskich zabudowań sklepowych, zresztą wiele z tych miejsc od pokoleń
zamieszkują Chińczycy, którzy pieczołowicie dbają o kulturę i spuściznę
przodków. Wiele rodzin od pokoleń para się tymi samymi zawodami, a umiejętności
przekazywane są z ojca na syna. Cieśle, złotnicy, kowale oraz przedsiębiorcy
pogrzebowi ( zdjęcie pod spodem)świadczą usługi na najwyższym poziomie i z prawdziwą
pasją.
W tym kwartale miasta znajdują się także sklepy z antykami,
i tu właśnie zaczęła drżeć ręka mojego męża, bacznie pilnująca portfela ;-)
ponieważ…., jak wiadomo, w tego typu sklepach zawsze „coś się znajdzie”. I
znalazło się! Do naszego domu trafiła nowa lampa a konkretnie tradycyjny plecak
do noszenia dzieci z plemienia Orang Ulu. Jest to okaz kolekcjonerski, choć
przyznam, kupiony był z powodów czysto estetycznych. Dostaliśmy szybką lekcję
poglądową od Pani, która prowadziła sklep, o znaczeniu ozdób oraz ornamentów na
nosidełku. Ceny wahały się od kilkuset od kilku tysięcy dolarów w zależności od
rzadkości przedmiotu, wykonania oraz pochodzenia. Nasz „baby carrier” przeznaczony
był do noszenia dzieci wysoko urodzonych ( o czym świadczy postać na wykonanym
z koralików emblemacie), ponieważ był relatywnie „nowy” (o czym świadczyły
rodzaje używanych do ozdoby muszli) mieścił się w rozsądnych cenach, toteż
owinięty w folię bąbelkową i pieczołowicie chroniony w samolocie dotarł i
zawisł na ścianie naszego koreańskiego mieszkanka.
Carpenter Street to uliczka biegnąca równolegle do Main
Bazar, na której oprócz sklepików z pamiątkami, ciastami Lapis, B&B, barów
oraz kawiarni mieszczą się świetne jadłodajnie.
Ze względu na wystrój, a właściwie jego brak nie można ich nazwać
restauracjami, a nawet barami mlecznymi, moja połowica nazywa takie przybytki
„dziury w ścianie”, co, przyznam, ma wiele wspólnego z realiami. Kulinarnie
natomiast, nie jeden celebrity chef mógłby i powinien się uczyć od lokalnych
kuchcików.
Zaznaczam jednocześnie, ze nie jest to miejsce dla
miłośników polskiego sanepidu, a spożywanie papryki chili w dużych ilościach
jest koniecznością.
Tego dnia kolacja była mało wyszukana, był to …kurczak.
Usłyszeliśmy od autochtonów o miejscu, które od ponad 30 lat serwuje tylko
jedno danie, a mianowicie smażonego kurczaka w panierce. Pomyśleliśmy, że skoro robią to od ponad 30
lat to chyba wiedza jak to robić, więc zadecydowaliśmy, że pójdziemy tam na przystawkę,
po czym, mieliśmy przenieść się na kolacje do jednej z lokalnych restauracji.
Jak się okazało, było to zupełnie błędne planowanie. Po zamówieniu skrzydełek i
pałek z kurczaka zostaliśmy na kolejne półtorej godziny domawiając kolejne
porcje.
Kurczakowe smaki już teraz nie dla mnie, ale podróż - jak widzę - rewelacyjna! Super zdjęcia.
OdpowiedzUsuńZdjęcia to zasługa Małżonki:)
UsuńRzuciłeś mięsiwo na rzecz liści?