czwartek, 21 sierpnia 2014

Malezja. Borneo w 72H. Kuching (Dzień 2)


Kolejny dzień(poprzedni opisany jest tutaj) w Kuching zaczęliśmy skoro świt od wizyty w dwóch jaskiniach Fairy Cave i Wind Cave. Choć nie są one największymi na Borneo ( w Parku Narodowym Mulu na północy jaskinie mogą pomieścić Boeing-a 747! ) miały one tę niepowtarzalną zaletę, że były blisko Kuching a widoki i tak zapierały dech w piersiach. 


Jaskinie znajdują się  45 miut od miasta. Najwygodniej dostać się tam taksówką, pamiętać należy, że jaskinie czynne są do godziny 16.30, więc późno-popołudniowe zwiedzanie odpada. Oprócz walorów estetycznych jaskinie zapewniają owe jaskinie, dodatkową atrakcją są nietoperze.   Osobiście uwielbiam te małe zwierzątka, wiec przyznam, byłam zachwycona możliwością obserwowania tych maleńkich cudeniek w ich środowisku naturalnym. Mój małżonek bardzo chciał spróbować zupy z nietoperza ( to borneański specjał), niestety, nie natrafiliśmy na restaurację serwującą ten egzotyczny wywar.



Jeśli wybierzecie się na wycieczkę do jaskiń, proponuję zabrać ze sobą lunch, ponieważ w bezpośredniej okolicy jaskiń nie ma miejsc obsługi podróżnych MOP ;-)   Za to, przy wyjściu z Wind Cave znajduje się mały skwerek z zejściem do rzeki, gdzie można rozłożyć koc i zjeść lunch przy cichym  szumie rzeki, śpiewie ptaków i okazjonalnym pojawianiu się małp.  

Po lunchu udajemy się w drogę do jednej z tradycyjnych osad, gdzie przez chwilę, będziemy mieli okazję posmakować specyfiki życia w Long House w środku dżungli (my, pojechaliśmy do Annah Rais Long House w Jalan Borneo Heights 40 km od Kuching). Long House, czyli długi dom nie jest unikatowy dla Borneo, tego typu domostwa można znaleźć w Amazonii a nawet w Europie, w krajach skandynawskich. Te borneańskie, może ze względu na otaczającą, przyrodę oraz piękne, ścienne malowidła są najbardziej urokliwe. Długie domy budowane są na planie prostokąta na palach wbitych w ziemię. Poszczególne domy połączone są ze sobą tarasami tworząc ulice, często w części zadaszone, chroniąc przed skwarem zarówno ludzi jak i zwierzęta.  


Jedna z „atrakcji” Long House, który zwiedzaliśmy był ‘barok’ czyli ‘dom czaszek’ gdzie umieszczone zostały czaszki ludzi, którzy stracili życie w potyczkach z lokalnym plemieniem. Poczułam się lekko niesmacznie, szczególnie w obliczu obecnych dokonań bojowników w krajach arabskich, reszta zwiedzania była natomiast czystą przyjemnością.
Polecam zakup lokalnych ananasów (cudny smak owoców rosnących na słońcu) oraz wina ryżowego domowej roboty.  Popołudniowa kawa z orzeszkami serwowana w lokalnej kafeterii is a must!.



Po przekąsce możemy wracać do Kuching, w samą porę na popołudniowy rejs po rzece o zachodzie słońca.  


W Kuching znajdziemy kilka statków oferujących rejsy po Sarawak River, oferują one rejsy o różnej długości, mamy także możliwość wyboru pomiędzy tradycyjna łodzią i „double decker-em” tyle, że wodnym. My, akurat tego dnia, poczuliśmy się jakoś strasznie zblazowani i choć w 99% przypadków wybralibyśmy tradycyjny rodzaj łodzi, tego dnia zdecydowaliśmy się na max komercyjną opcję. Każde miasto z pułapu wody wygląda inaczej, bardziej dostojnie i Kuching pod tym względem nie jest wyjątkiem.

Rejs trwał półtorej godziny i skończył się w miejscu, z którego wypłynął, co było bardzo wygodne, ponieważ vis-a-vis Waterfront mieści się Kuching Main Bazar, miejsce, które jest solą w oku mężów trzymających karty kredytowe przy sercu i rajem zakupowym małżonek, które i tak wiedzą, że kochający mąż drżącą ręką sięgnie po środki finansowe i zapłaci.
Main Bazar to najstarsza ulica w mieście i serce Kuching. To także, wizualnie, Chiny w pigułce. Przy ulicy znajdują się doskonałe przykłady chińskich zabudowań sklepowych, zresztą wiele z tych miejsc od pokoleń zamieszkują Chińczycy, którzy pieczołowicie dbają o kulturę i spuściznę przodków. Wiele rodzin od pokoleń para się tymi samymi zawodami, a umiejętności przekazywane są z ojca na syna. Cieśle, złotnicy, kowale oraz przedsiębiorcy pogrzebowi ( zdjęcie pod spodem)świadczą usługi na najwyższym poziomie i z prawdziwą pasją.




W tym kwartale miasta znajdują się także sklepy z antykami, i tu właśnie zaczęła drżeć ręka mojego męża, bacznie pilnująca portfela ;-) ponieważ…., jak wiadomo, w tego typu sklepach zawsze „coś się znajdzie”. I znalazło się! Do naszego domu trafiła nowa lampa a konkretnie tradycyjny plecak do noszenia dzieci z plemienia Orang Ulu. Jest to okaz kolekcjonerski, choć przyznam, kupiony był z powodów czysto estetycznych. Dostaliśmy szybką lekcję poglądową od Pani, która prowadziła sklep, o znaczeniu ozdób oraz ornamentów na nosidełku. Ceny wahały się od kilkuset od kilku tysięcy dolarów w zależności od rzadkości przedmiotu, wykonania oraz pochodzenia. Nasz „baby carrier” przeznaczony był do noszenia dzieci wysoko urodzonych ( o czym świadczy postać na wykonanym z koralików emblemacie), ponieważ był relatywnie „nowy” (o czym świadczyły rodzaje używanych do ozdoby muszli) mieścił się w rozsądnych cenach, toteż owinięty w folię bąbelkową i pieczołowicie chroniony w samolocie dotarł i zawisł na ścianie naszego koreańskiego mieszkanka.    

Carpenter Street to uliczka biegnąca równolegle do Main Bazar, na której oprócz sklepików z pamiątkami, ciastami Lapis, B&B, barów oraz kawiarni mieszczą się świetne jadłodajnie.  Ze względu na wystrój, a właściwie jego brak nie można ich nazwać restauracjami, a nawet barami mlecznymi, moja połowica nazywa takie przybytki „dziury w ścianie”, co, przyznam, ma wiele wspólnego z realiami. Kulinarnie natomiast, nie jeden celebrity chef mógłby i powinien się uczyć od lokalnych kuchcików. 

Zaznaczam jednocześnie, ze nie jest to miejsce dla miłośników polskiego sanepidu, a spożywanie papryki chili w dużych ilościach jest koniecznością. 
Tego dnia kolacja była mało wyszukana, był to …kurczak. Usłyszeliśmy od autochtonów o miejscu, które od ponad 30 lat serwuje tylko jedno danie, a mianowicie smażonego kurczaka w panierce.  Pomyśleliśmy, że skoro robią to od ponad 30 lat to chyba wiedza jak to robić, więc zadecydowaliśmy, że pójdziemy tam na przystawkę, po czym, mieliśmy przenieść się na kolacje do jednej z lokalnych restauracji. Jak się okazało, było to zupełnie błędne planowanie. Po zamówieniu skrzydełek i pałek z kurczaka zostaliśmy na kolejne półtorej godziny domawiając kolejne porcje. 



                                
Bez wahania powiem, że był to najlepszy kurczak, jakiego jadłam w życiu a nieskromnie dodam, że ze względu na specyfikę pracy przez wiele lat gotowali dla mnie szefowie rangi Michelin Standard ( i o takich też kwalifikacjach)i żaden z nich ,ale to żaden ( no, może po za jednym, którego stek z polędwicy strusia w wersji blue był oszałamiający) nie mógł się równać z Panem Kim obtaczającym kurczaka w panierce o zagadkowych składnikach ( moja połowica wyczuła tak lukrecję). Całość kosztowała jakieś 10 dolarów, tasakowy show i rodzinna atmosfera – gratis. ‘Aladin Cafe’ to miejsce, które należy odwiedzić będąc w Kuching . Doznanie kulinarne, które będziecie pamiętać przez lata.

2 komentarze:

  1. Kurczakowe smaki już teraz nie dla mnie, ale podróż - jak widzę - rewelacyjna! Super zdjęcia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdjęcia to zasługa Małżonki:)
      Rzuciłeś mięsiwo na rzecz liści?

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...