czwartek, 14 sierpnia 2014

Malezja. Borneo w 72H. Kuching (Dzień 1)

Nie samą Koreą człowiek żyje. Ileż można kimchi i kimchi. Potrzebna była krótka przerwa.

Jak wspomnieliśmy przy okazji podania przepisu na umai-umai, czyli malezyjskie ceviche- mieliśmy okazję spędzić kilka dni na Borneo. Wyspa duża, czasu mało, postanowiliśmy więc skupić się na razie na Kuching- stolicy stanu Sarawak- i jego okolicy.
Jak każdy przyjeżdżający na Borneo turysta-mieliśmy określony cel. Niektórzy przyjeżdżają nurkować, inni pływać łodzią po dżungli i podglądać nocą żaby. My przyjechaliśmy "na orangutany".
Najwięcej z nich można spotkać w Kalimantan, indonezyjskiej części wyspy. Tam wciąż można zobaczyć przodków na dziko.
Wycinanie tropikalnego lasu i zamiana na plantacje palmy olejowej powoduje, że naturalne środowisko dużych małp się kurczy. Wtedy z pomocą przychodzą takie miejsca jak na przykład Rezerwat Dzikiej Przyrody Semenggoh(Semenggoh Wildlife Centre). Założone w 1975, specjalizuje się w rehabilitacji rannych, osieroconych w dżungli lub trzymanych w niewoli orangutanów. Celem jest wypuszczenie małp na wolność, gdy nabędą odpowiednich umiejętności, by przetrwać.
Dzbaneczniki.

Wizyta w tym miejscu to niesamowite doświadczenie, nawet jeżeli nie będzie nam dane zobaczyć orangutanów. Lipiec i sierpień to sezon, w którym w dżungli jest mnóstwo owoców i często w porze karmienia nie zjawia się żaden z nich.
Karmienie odbywa się dwa razy dziennie, o 9 i o 15.
Trzeba więc przyjechać z Kuching porannym autobusem, jeżeli organizujemy wypad sami, jeżeli organizuje go dla nas biuro turystyczne, zostaniemy odebrani z hotelu.
W biurze Informacji Turystycznej, gdzie dostaliśmy jeszcze więcej informacji, niż na targach turystycznych w Seulu(na przykład spóźniliśmy się na oglądanie raflezji o tydzień, następne miały zakwitać dopiero po naszym wyjeździe), dostaliśmy numer telefonu do zaprzyjaźnionego taksówkarza, który jeździł z nami cały dzień, za połowę ceny, którą musielibyśmy zapłacić za taki sam wyjazd, zorganizowany przez lokalne biuro podróży.
Dla zainteresowanych +60198874465.

Tego dnia mieliśmy szczęście- co prawda żaden orangutan nie pojawił się w pobliżu  zbudowanej w dżungli drewnianej platformy, na której czekał i nawoływał pracownik parku, ale za to z drugiej strony wzgórza jeden z nich(orangutanów, nie strażników) nie mógł się oprzeć kuszącemu zapachowi dojrzałego owocu durian i dał się podejrzeć. Siedział w koronie drzewa, jakieś dziesięć metrów nad ziemią i pałaszował miękki środek z pnia złamanej palmy. Po kilku minutach, gdy grupa ludzi zastygła pod drzewem w ciszy i bezruchu, słychać było tylko trzask migawek- zszedł niżej, aby sięgnąć po swój przysmak, pozostawiony pod drzewem prze strażnika.
Dla tych z Was, którzy nie mieli okazji spotkać się z owocem durian-przybliżę pokrótce jego aromat.
Czerwona cebula po utracie daty ważności, czosnek i stare onuce w jednym. Smakuje bardzo podobnie. Kosztuje nawet jak na lokalne ceny sporo i uważany jest za przysmak, jak widać nie tylko przez ludzi. Próbowaliśmy kilkakrotnie i zdecydowaliśmy, że pozostaniemy przy serach pleśniowych.
Durian.

W drodze powrotnej do miasta, co w zależności od natężenia ruchu na drodze zabiera od 20 do 40 minut, poprosiliśmy kierowcę, by zatrzymał się w lokalnej jadłodajni, gdzie zjedliśmy wszyscy obiad.
Po południu jest kilka miejsc do odwiedzenia i rzeczy do zrobienia, do wyboru, do koloru.
Można podjechać do Sarawak Culture Village, gdzie w jednym miejscu można dowiedzieć się więcej o codziennym życiu różnych plemion i grup ludzi zamieszkujących Sarawak. Można też niespiesznie spacerować promenadą nad rzeką, przepłynąć łódką za 50 groszy na drugą stronę i zanurzyć się pomiędzy tradycyjne domki na palach i ludzi, którzy uśmiechają się ot tak, bez powodu.


Na Carpenter Street jest urocza kawiarenka, gdzie świeżo palone ziarna z Borneo czy Jawy zadowoliłyby każdego baristę.

Warsztatów ciesielskich i sklepów z meblami na tej ulicy zostało już niewiele, ale za to jest przepiękna chińska świątynia, zbudowana w 1863, dedykowana bóstwu Hiang Thian Siang Ti.
Nad rzeką mieści się najstarsza chińska świątynia w Kuching, gdzie byliśmy świadkami, jak w wigilię początku miesiąca lunarnego, wierni ofiarowali namiastki banknotów, aby ich biznes dobrze prosperował w kolejnym miesiącu.


Ukoronowaniem dnia była kolacja w TopSpot- całe piętro ogromnego budynku, dedykowane owocom morza. Setki stołów, jakieś czterdzieści kuchni i tłumy ludzi. Ceny przyzwoite, choć co niektórzy właściciele restauracji dorabiają na cenie butelki piwa, które może kosztować do czterech razy drożej, niż gdzie indziej. Biały turysta śpi na pieniądzach, jak wiadomo.

16 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Z tak imponującym przebiegiem podróży przez świat, jak Twój-to wcale się nie dziwię, że masz ochotę na więcej

      Usuń
    2. Jaki przebieg? Na razie ograniczamy się do Europy. A że ciągnie nas na (szeroko pojęty) Wschód, to zupełnie inna sprawa... ;-)

      Usuń
    3. Skromność przez Ciebie przemawia- daj Boże każdemu zobaczyć tyle, co Wy.
      A czy w Europie, czy w świecie, czy za miedzą-ważne by ducha podróży nie gasić.

      Usuń
    4. Zwłaszcza za miedzą! Bóg zapłać za dobre słowo ;-)

      Usuń
    5. Nie wiedzialem, ze to jakas roznica, jak sie podrozuje za miedza czy za wielka woda- podroz to stan umyslu :)

      Usuń
  2. Chce się pojechać i jaka egzotyka ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nic prostszego, skorzystajcie z szalonej środy w LOT.
      Fajnie, że dodajecie takie informacje u siebie.

      Usuń
  3. A laksę próbowaliście? W Kuchingu przy dworcu autobusowym?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Edyto, tak, zajadaliśmy się laksą, wszędzie, ale nie na dworcu :)
      Dziękuję z tego miejsca za szczegółowe informacje o odjazdach autobusów w Kuching.
      Wydrukowałem ściągawkę z Twojego bloga przed wyjazdem :)

      Usuń
  4. Przepiękne zdjęcia! Zdecydowanie sanktuarium orangutanów dopiszę sobie do listy planów na moją wycieczkę na Borneo. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy!
      Daleko wszak nie masz, Air Asia lata z KLIA2 za grosze.

      Usuń
  5. Tak, koniecznie trzeba w końcu pojechać. Tym, bardziej, że na Borneo wybieraliśmy się już dwa razy i te same 2 razy mieliśmy już bilety na trasie Manila - Kota Kinabalu kupione w jakiejś absurdalno atrakcyjnej promocji. Z biletów zrezgnowaliśmy potem bez żalu, z wyjazdu z żalem.... Do trzech razy sztuka zatem;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzymam w takim razie kciuki!
      A co z Charlie'm i kotami na czas wyjazdu? macie futro-sittera?

      Usuń
    2. Mamy:) Charlie na czas wyjazdów (nie tylko malezyjskich) będzie przebywał w niejakim Canggu Pet Resort, czyli takim lokalnym przybytku dla zwierzaków składającym się z hotelu, centum treningowego itp. itd. Przebywamy tam ostatnio często i wprost uwielbia to miejsce, ludzi i psy, więc tam będzie najlepiej.
      A z kotami zostaną znajomi, którzy też sa z tego rozwiązania całkiem zadowoleni. Zresztą koty, jak to koty... Te nasze i tak żyją ostatnio własnym życiem;)

      Usuń
  6. Czyli znajomym wolna chata w zamian za dosypywanie kocich chrupek-niezły deal.
    Naszym kupiłem kocimiętkę suszoną, się narkotyzują teraz. Życie w zamknięciu im nie służy.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...