Seulskie pałace jesienią też są piękne, ale w przyrodzie potrzebny jest balans.
Żeby był balans, musi być kontrast.
A cóż może zapewnić lepszy kontrast do kolorowych liści w parku w piękny, słoneczny dzień niż kilka godzin łomotu potrząsajacego człowiekiem na wskroś, w małym, dusznym klubie?
Rodfest, czyli koreański sposób na odreagowanie za pomocą muzyki innej niż pansori- tym razem utrzymany był w konwencji heavy- i trashmetalowej.
W podziemiach budynku, w pobliżu uniwerku, spotkali się fani ciężkiego brzmienia. Już w windzie łomoczący bas i gary dawały do zrozumienia, że majowa szkółka niedzielna to się tu nie odbywa.
Bilet, pieczątka z logo imprezy na nadgarstek i do środka. Swoją drogą to jak na razie jedyne miejsce, gdzie w Korei spotkaliśmy się z tym, jakże efektywnie zarządzającym ruchem ludzi-systemem. Wchodzisz i wychodzisz- kiedy chcesz, machasz łapą przed nosem bramkarza i gotowe.
A nie-'' ten bilet, na pewno gdzieś tu był, pan poczeka chwileczkę, no przecież wkładałem go do kieszeni''.
Impreza zaczęła się o osiemnastej. Na początek, jak zawsze- młodzi gniewni, robiący za support gwiazd wieczoru. Czego im brakowało od strony warsztatu, nadrabiali hałasem. Niziutka wokalistka zaskakiwała rykiem, wydobywającym się z wąskiego gardziołka.
Tak zwana sekcja rytmiczna, czyli gary i bas- gubiła się czasem nawzajem. Nieważne, ważne że wszyscy się dobrze bawiliśmy.
Od samego początku pod sceną kręcił się młyn, by z czasem, gdy na scenie pojawiali się coraz to bardziej znani muzycy, rozkręcona publika nie tylko szalała w wirującym pogo, ale trafiały się też jednostki próbujące swych sił w stage divingu.
Łatwo jest patrzeć z góry i krytykować koncert, na którym bawi się niecała setka osób, kiedy się widziało pełne stadiony i hale koncertowe w Europie.
Jednego koreańskim metalom nie można odmówić- bawili się pełną gębą. Jak kto upadł w pogo- zaraz go podnieśli, otrzepali i bawili się dalej. Jak jeden z młodzieńców zapragnął wskoczyć na scenę, ''zagrać'' improwizowane solo z gitarzystą i zeskoczyć na ramiona kolegów- tak i zrobił.
NIGDZIE nie widać było ochrony, tak dobrze znanego z domu obrazka- wściekło-zielona kamizelka z napisem Security, tępy wzrok i cały koncert plecami do sceny. Co ważniejsi mają w uchu słuchawkę, ''że niby mają kontakt z bazą''.
Tutaj nie byli potrzebni, nikt demolować sceny nie miał zamiaru.
Widać było kilka bladych twarzy, od długowłosego Szweda, zarzucającego piórami pod sceną, po odzianego w ramonezę i ćwieki Anglika, który oglądał scenę z bezpiecznej odległości, podpierając ścianę. Może się bał, że mu zdemolują koafiurę-wyglądał jak... Limahl :D
Kolejny dowód na to, że metal jest w sercu, a nie na pokaz.
Jak wspomniałem, z występu na występ muzyka robiła się coraz bardziej czytelna, zaczęły się pojawiać gitarowe solówki, widać było, że za ścianą dźwięku ukryte są coraz większe umiejętności.
Naprawdę warto było spędzić te kilka godzin w podziemiach.
Choćby po to, żeby na własne oczy zobaczyć, że metal w Korei żyje i ma się dobrze.
Heavy Metal glamour |
It couldn't be farther away from Hwarang than this.
One day, two gigs. One oh-so-sweet boy band-like performance, another one dirty, down to earth trash metal.
My wife attended both and I admire her courage. I opted for Rodfest and Rodfest only.
Down in the dungeons of some builiding, not far from Hongik University, Seoul.
Lovely and lively area, full of young people.
Three hours of awesome noise and fun. Korean die hard metal fans enjoying themselves to the limits.
Yet no one got hurt, no one had to be medevacced.
Fearsome stagediving, lots of headbanging, even for those with short haircuts.
I didn't know what to expect when I got there but left the gig- grinning like a Cheshire cat.
I even got a T-shirt to prove that I took part in Korean metal concert.
It was something to write home about. Not to Mum, obviously.
Thank you, KTO!
Tatuaż piękny, ale i nosicielce niczego nie brakuje :)
OdpowiedzUsuńTo była PIERWSZA i JEDYNA kobieta w Korei, którą widzieliśmy z dekoltem!
UsuńW jej przypadku dosyć śmiałym, i słusznie, bo nie miała powodów do wstydu.
Słyszeliśmy historie, gdy jadąca metrem Europejka, w bluzce z dekoltem, bywała zaszczycona ingerencją starszej pani, próbującej podciągnąć jej bluzkę pod brodę :)
Nogi pokazują tutaj aż do wiadomo dokąd, ale dekolty nie istnieją.
Nie wiedziałam, sądziłam, że tam nie ma wielkiej pruderii, czy też wymaganej obyczajem skromności w ubiorach, przynajmniej w wielkich miastach.
OdpowiedzUsuńNie my jedni zwróciliśmy na to uwagę- gruczoły mleczne zakryte, szynki- już niekoniecznie.
UsuńZapytamy koleżanek, z naszego pokolenia, z czego to wynika.