Do teatru Kabuki-za zajechałam godzinę przed czasem i całe
szczęście, ponieważ byłam koszmarnie głodna, zapas czasu pozwolił na konsumpcję
pysznego makaronu Soba (przepis na danie pod wpisem).
Konsumpcja tym bardziej oczekiwana, że od rana nic nie jadłam.
Co prawda restauracji było pod dostatkiem, ale pech chciał, że akurat ta, do której
chciałam się wybrać na piątym piętrze Marunochi Bidg. była zamknięta, więc chodziłam głodna a wiadomo,
jak człowiek głodny to zły jak osa.
Teatr Kabuki-za mieści się w przepięknym, świeżo
odnowionym budynku. Po wydrukowaniu biletu z samoobsługowej maszyny (procedura
jak przy drukowaniu biletów w samoobsługowym check-in na lotniskach, pamiętać
tylko trzeba, żeby mieć tą kartę, którą się robiło rezerwację) wchodzimy do królestwa
uświęconej sztuki Kabuki.
Oczywiście, jak tylko przedstawienie się zaczęło zrobiłam fotkę,
zaraz zjawiła się jakaś babeczka z obsługi i poprosiła o skasowanie ze względu na
prawa autorskie firmy produkującej przedstawienie; nie ze względu na aktorów, powagę
chwili czy inny powód, który byłby dla mnie do zaakceptowania i zrozumienia,
tylko ze względu na bonus producenta. Ręce mi opadły, oczywiście zdjęcia skasowałam,
(choć, wiadomo, jak człowiek chce to i tak sobie poradzi – patrz zdjęcia na
dole) za to mój doskonały humor prysł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
I wtedy popatrzyłam na scenę….
… i uśmiech wrócił mi na twarz błyskawicznie. No bo, jak tu się nie śmiać, kiedy masz świadomość,
że po scenie hasa banda facetów przebranych za kobitki wydobywających z siebie pojękiwania.
A jakby tego było mało, ponieważ noszą najprawdziwsze kimona, a poruszanie się w
nich jest nadzwyczaj trudne drobią kroczki jak Kiler w opinii komisarza Ryby. Myślę
sobie jak nic „Pani Doubtfire” czy „Poszukiwany, poszukiwana” tylko w wersji
przedpotopowej.
Przepraszam wszystkich, którzy uważają, że kabuki to
sztuka święta, przeżycie jest moje i zastrzegam sobie prawo do odczuwania tego,
co akurat odczuwam. Zresztą, jest to mój prezent urodzinowy, nie najtańszy,
bilety na przedstawienie kosztują, od $ 40- 180, więc postanowiłam wysiedzieć 4,5
godziny i przekonać się do tej sztuki.
Jeśli będziecie bukowali bilet w Kabuki-za zwróćcie uwagę plan
teatru. Przy zakupie biletu on-line można wybrać sobie miejsce. Ja wybrałam na chybił
trafił i trafiłam jak kulą w płot. Po
lewej stronie sceny (patrząc na wprost) jest runway, na którym odbywają się jakieś
krótkie scenki, czasem wchodzą tędy aktorzy. Ja siedziałam bezpośrednio nad
nim, toteż widok był ograniczony. Mnie to nie przeszkadzało, ale jeśli ktoś (jakiś
znawca tematu) wybierze się na przedstawienie, to należy sobie kupić bilet na
wprost sceny lub po prawej stronie.
Kabuki to nie tylko piękne stroje (choć, przyznam,
zobaczenie ich było głównym celem wizyty) to także tradycyjna muzyka. Dla mnie
to połączenie szarpania strun z okazjonalnym pomiaukiwaniem kota (moje domowe
kocie wydaje z siebie takie dźwięki o godzinie 5.30 rano jak jest głodne). Nie uważam się za obrazoburcę, skojarzenia
same się nasunęły i do końca przedstawienia nie chciały wyjść z głowy. Natomiast stroje, pantomima oraz mimika aktorów absolutnie
perfekcyjne. Aktorzy, to żyjące, oddychające
i poruszające się dzieła sztuki. Tu, każdy ruch wypracowany jest do perfekcji, każdy
ma inne znaczenie, tu nic nie jest przypadkowe.
Na początku drugiej historii poczułam, że spożyte wcześniej
płyny chcą się wydostać na świat. Toalety były jakieś 3 minuty ode mnie a
jednak nie byłam w stanie oderwać wzroku nawet na kilka minut od sceny. Kabuki pochłonęło
mnie do reszty, wstałam dopiero na kolejnym antrakcie.
Tradycją podczas antraktów jest posilanie się bento oraz gofry z nadzieniem ze słodkiej, czerwonej fasoli azuki zwane Taiyaki . Tradycji stała się zadość, co prawda nie
bento, ale rybka została spożyta, zresztą nie miałam innego wyjścia, ponieważ był
to prezent od wiekowej Japonki siedzącej po mojej prawej stronie.
Z teatru wyszłam oczarowana, wskoczyłam w metro na stacji
Ginza i po kilkunastu przystankach włóczyłam się po starych uliczkach Asakusy,
ale o tym w następną środę.
SOBA
Soba to makaron z mąki gryczanej. W Japonii je się go w dwóch
wersjach w 100% z mąki gryczanej oraz w mieszance 80% gryczanej i 20% mąki
pszennej. Tradycyjnie na zimno, choć obecnie serwowany jest z powodzeniem na gorąco
z rożnymi dodatkami.
Podawany tradycyjnie wygląda jak poniżej. Je się go na zimno,
tylko z sosem sojowym oraz wasabi.
Przed przedstawieniem udałam się na bardziej współczesną wersję
z glonami, marynowanym imbirem oraz warzywami w bulionie na gorąco.
Dziura w ścianie po lewej stronie od Kabuki-za |
Soba z wkładką |
280g maki gryczanej
70g maki pszennej
175g wody
Skrobia do posypania warstw makaronu przy krojeniu
Przygotowanie:
Łączymy składniki w misce. Konsystencja jak na makaron do rosołu
(w potrzebie zapytać matki, albo babki jaka powinna być). Po zagnieceniu ciasta
na stolnicy (proponuję wykorzystać w tym celu męża/ męskiego osobnika w
przypadku braku poprzedniego) ciasto rozwałkowujemy na 2 mm grubość,
przesypujemy skrobią, składamy warstwami i kroimy.
Gotować na wrzątku.
Podawać maczane w z sosie sojowym z wasabi.
Poezja!
Smacznego!
OdpowiedzUsuńPodziwiam prezent i zazdroszczę wrażeń okołospektaklowych. Wiele lat temu też "zaliczyłam" kabuki, choć nie w Japonii, lecz w Wiedniu na festiwalu teatralnym. Wersja złagodzona do trzech godzin, ale i tak... Najlepsze życzenia urodzinowe!
OdpowiedzUsuńZe względu na różnicę czasu-Małżonka smacznie teraz śpi- podziękuję w Jej imieniu.
UsuńA ja za to jeszcze przedwczoraj na Placu Nowym w Kolorach wino piłem :)
I kiełbasa z Nyski pod halą też była, a jak. Fajny ten Kraków.
Kolory też lubię, jak i Kraków. A okolic Nowego Sącza nie odwiedzisz?
OdpowiedzUsuńTym razem, także ze względu na różnicę czasu odpowiada żona.
UsuńJeśli tylko przyjedziemy do Polski na dłużej niż kilka dni Nowy Sącz będzie zdecydowanie na liście. Mnie się marzy prawdziwa, polska zima a ta, nigdzie nie jest tak piękna jak właśnie w okolicach Sącza. Malownicze, małe miasteczka z bagażem historii, gdzie zawsze jakimś sposobem na rynku znajdzie się świetna kawiarnia z dobrym ciastem. Ach, łezka mi się w oku zakręciła.